Artykuły

Histeryczka to ja!

"Madame Bovary" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

W "Madame Bovary" w reżyserii Radosława Rychcika nie widać nawet intencji wplątania się w temat "pani zdradziła pana".

(...)

W inscenizacji Radosława Rychcika nie widać nawet intencji plątania się w temat "pani zdradziła pana". Jest surowa forma i monologi - przytłaczające, mocne, raz erotyczne, raz wulgarne. Opisy tkanin, wnętrz, ludzkiej fizjonomii. Opisy uruchamiające wyobraźnię bardziej niż najwymyślniejsza scenografia. Skąd to ciążenie ku przedmiotom, teksturze, zmysłowym podnietom? Przyglądając się najnowszym produkcjom kinowym, coraz częściej tworzonym nie przez filmowców, ale np. kreatorów mody (Tom Ford), można przypuszczać, że właśnie za namacalnością tęsknią dzisiejsze wirtualne społeczności.

Reżyser zamienił postaci powieści w figury przesuwające się na tle nagiego fragmentu ściany. Scena nabiera przez to klimatu zimnych, północnych katedr, w których jedyną ozdobą są płótna z dziwacznymi kreaturami. W kostiumach i charakteryzacji czuć echa makabrycznych wizji Breugla czy Boscha. W figurze Emmy (Joanna Drozda) - dostojeństwo, stateczność i ciężar Królowej Niebios, Matki Pana. Ale tylko z początku. Madame Bovary stopniowo pozbywa się sztywnych sukni i gorsetu wychowania, oddając się romantycznemu szaleństwu, autoerotyzmowi, miłosnej histerii.

Emma wybucha namiętnościami, eksploduje oskarżeniami, wiesza się na nieśmiałym mężu, Karolu (Piotr Polak) i kolejnych kochankach. Wszystko okazuje się jednak przeciętne, banalne, odrażająco płaskie. "Nienawidzę tego, co mamy w życiu" - krzyczy między jednym a drugim atakiem. Joanna Drozda gra od krzyku do martwoty, od wyciszenia do spazmu. Tarza się półnaga po ziemi, wygina w łuk histeryczny. Jej nienasycona, niezaspokojona Emma w drugim człowieku pragnie przede wszystkim niezaspokojonego pragnienia. Kończy w dwuznacznej modlitwie-fellatio, sekstelefonie do Boga. Nawet w nim nie odnajduje jednak nieskończoności.

U Flauberta rozdygotana Madame już, już ma odzyskać równowagę wewnętrzną, gdy trafia do opery. Zalew podniet zmysłowych wtrąca ją w nowy romans. Rychcik całość spektaklu podporządkowuje nowoczesnej konwencji opery spod znaku Roberta Wilsona czy Petera Greenawaya. Ekspresja postaci zredukowana do jednego charakterystycznego gestu, ekspresja głównej bohaterki oparta na niepokojącym nadmiarze. Ich powolne ruchy kontra jej furia. Ich pokraczne kształty versus jej monstrualne piękno. Forma, forma, forma: krzyk, śpiew, elementy tańca współczesnego, fortepianowe pasaże, ścigająca bohaterów muzyka smyczkowa, momenty ciszy rozciągnięte w tym krótkim, 1,5-godzinnym spektaklu do granic możliwości.

Reżyser mimo precyzyjnej konstrukcji pozostawia raczej szkic, wrażenie, przeczucie tego, o co naprawdę rozbija się miłość.

(...)

W jednym ze swoich tekstów Woody Allen stworzył postać magika, który znalazł sposób na wnikanie do wnętrza powieści. Jego pierwszy wybór pada na "Madame..." Flauberta, gdyż właśnie tam zapisany jest pierwowzór wszystkich Allenowskich kobiet "kochających za mocno". Kobiet rozczarowanych. Kobiet o wygórowanych, a przecież tak zrozumiałych oczekiwaniach. Taka jest też Emma z Dramatycznego. Radosław Rychcik doprowadza swoją bohaterkę do granic poniżenia. Sadystycznie i konsekwentnie. Z pogardą dla stanu zakochania, ale też z wyraźną tęsknotą za nim.

Jego spektakl to nie inscenizacja "Madame Bovary", ale kolejna adaptacja-porażka. Nieuchronność tej klęski zapisana jest w samym tekście. Zbyt zmysłowym. Zbyt szalonym. Zbyt łatwo podsuwającym przekonanie, że histeria to jedyna forma wyrazu dla kobiecej miłości.

Całośc w Gazecie Wyborczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji