Artykuły

Kazimierz Kutz wspomina

Kazimierz Kutz w "Portretach godziwych" z literacką swadą i dowcipem wspomina swoich śląskich kamratów, wspomina przyjaciół - Kalinę Jędrusik, Tadeusza Łomnickiego, Stanisława Dygata, tych, którzy wyrastali ponad przeciętność i pozostawili po sobie trwały ślad.

Anatomopatolog po śmierci konkretnej osoby (pacjenta) dochodzi do przyczyny zgonu, klasyfikuje przebieg, ale nie dostrzega, nie może dostrzec śmierci, widzi tylko martwe ciało. Fotograf wykonujący serię zdjęć zmarłego chwyta życie z pozycji śmierci, ale śmierci nie potrafi sfotografować. Czym jest wobec tego śmierć, widziana oczyma życia? Jest także sumą jednej, skonkretyzowanej egzystencji, która przynależy do "drugiego brzegu" we wspomnieniu innej osoby, dla której perspektywa dwóch brzegów jest jeszcze odległa.

We wcześniejszych, wydanych przez Znak na siedemdziesiąte urodziny reżysera, "Klapsach i ścinkach" Kutz nie oszczędzał: swoich bohaterów, nie skąpiąc czytelnikom niedyskrecji, złośliwości, ironii ostrej jak brzytwa. Bohaterów "Portretów godziwych" traktuje inaczej. Z każdej strony opowieści o Zbigniewie Cybulskim, Tadeuszu Łomnickim czy Jerzym Ziętku przebija szacunek, zachwyt, wreszcie czysta, ludzka czułość. Ta sama, o którą tak przejmująco pytał Herbert w "Epilogu burzy" {Cóż ja czułości w końca począć mam). Czułość nie licząca na pochwały i nagrody. Bezinteresowna.

Pierwsze, opisane w tomie, zawodowe wspomnienia Kutza dotyczą jego pracy - jako asystenta reżysera - nad "Pokoleniem" Andrzeja Wajdy [1955). W "Pokoleniu" grali Tadeusz Łomnicki i Zbigniew Cybulski. Im właśnie poświęca Kutz najpiękniejsze rozdziały książki. O Łomnickim artyście pisze z uwielbieniem (zachwyt sparaliżował mnie), o powikłanych losach przyjaźni z Łomnickim człowiekiem szczerze i bezkompromisowo. Zbigniew Cybulski w portrecie Kutza ma nieoczekiwany, sowizdrzalski urok, staje się bohaterem wyjętym z "Testamentu" Villona - wiecznym trubadurem, z niezaspokojonym nigdy apetytem na życie, który we wspólnym mianowniku łączył patriotyzm, wiarę w Boga, wiarę w dziewczyny, w alkohol i "takie moje wędrowanie" Stachury. Cybulski wspominany przez Kutza bywał nieznośny, po artystowsku uroczy, trudny we współpracy, ale kiedy wkraczał na plan filmowy, często pod szantażem - wtedy stawał się cud.

Kreśląc odkrywczy konterfekt Zbigmewa Cybulskiego, wspominając słynnych Ślązaków: Wojciecha Korfantego, legendarnego wojewodę katowickiego Jerzego Ziętka czy pisząc o skomplikowanej przyjaźni z Tadeuszem Łomnickim, o niezwykłym mieszkaniu Dygatów, w którym późniejszy autor "Perły w koronie" dojrzewał na parapecie jak pomidor, jest Kutz jednocześnie psychologiem, reżyserem, przyjacielem, świadkiem. Niewiele osób zauważyło, że siłą motoryczną Zbyszka był lęk - o Cybulskim, niosło go w genialność, a więc w ten rodzaj ekspresji, którą czasem udaje się nam wyobrazić, bo empirycznie możliwa nie jest - o Łomnickim, był meteorytem i samosiejką jednocześnie - o Ziętku.

Na początku studiów filmoznawczych, poznając dopiero Kraków, przecierałem dziennikarskie szlaki.. Jednym z moich pierwszych zawodowych zadań w "Dzienniku Polskim" była - zamówiona przez redakcję - relacja z planu realizowanego wówczas pod Krakowem telewizyjnego serialu w reżyserii Kazimierza Kutza, "Sława i chwała" wg powieści Jarosława Iwaszkiewicza. Oczywiście chciałem, żeby wyszło ładnie, ale ponieważ byłem chłopcem nieśmiałym (niestety, "byłem", bo nawet ta moja nieśmiałość z czasem przeminęła z wiatrem), na plan jechałem z duszą na ramieniu. Kutza podziwiałem, a prozę Iwaszkiewicza kochałem miłością czystą i pensjonarską. Wielkie było zatem zaskoczenie, kiedy na miejscu okazało się, że zamiast dusznej atmosfery egzystencjalnych otchłani i finezyjnych kadencji, którymi szafowały wszystkie Iwaszkiewiczowskie "Panny z Wilka" (chłopcy z Wilka także!), zobaczyłem reżysera, który ponad pełną paradoksów znaczeniowych prozę Iwaszkiewicza przedkładał łacinę. Z cudzysłowem. Byłem niemal przerażony - wyrazy uznawane powszechnie za obyczajne, jeśli w ogóle się w języku Kutza pojawiały, to tylko jako przecinki. - On tak zawsze - pocieszał mnie, grający Janusza Myszyńskiego, Jan Frycz. Z każdą godziną odkrywałem jednak z tym samym zdumieniem, że "łacina" Kutza bywa poezją, którą uwielbiają nie tylko pracujący z nim aktorzy. Że sam Kutz jest poezją wcieloną, tyle że mieszkającą wśród językowych chwastów.

W "Portretach godziwych", z szacunku autora dla słowa pisanego, żadnych językowych nieobyczajności nie znajdziemy. Są jednak dosadności zawoalowane, słynne Kutzowskie frazy: są kobiety tak piękne, że wzwód staje się niestosownością; Kalina nigdy nie robiła wrażenia, by kiedykolwiek mogła być dziewicą; był (Dygat) wczepiony w życie jak kleszcz w koński tyłek.

Przyzwoici bohaterowie Kutza żyli, pracowali jakby poza czasem, chociaż bardzo konkretny czas najmocniej zaważył na ich, często tragicznych, biografiach. Kutz - nie pierwszy, nie jedyny - pokazuje, że w PRL-u żyło się równolegle w cieniu systemu i poza nim. System stanowił lustro - przeglądająca się w lustrze twarz artysty, człowieka uczciwego, pozostawała niezmienna, za to odbicie płaciło polityczne serwituty. Odmieniana przez wszystkie przypadki przyzwoitość była ułomna, jak bohaterowie "Portretów godziwych" bywali ułomni, ale tylko takie człowieczeństwo - ułomne, a zatem prawdziwe, interesuje Kazimierza Kutza - reżysera, polityka, pisarza.

Równoprawnym bohaterem "Portretów godziwych" jest bowiem czas odnaleziony dzięki ponawianemu ciągle od nowa wysiłkowi pamięci, która chce być sprawiedliwa i dostrzega fenomen dobra dojrzewającego w kokonie zła. Odpominana we wspomnieniu Zbyszka Cybulskiego młodość Kutza, przyjaźnie, ludzie żywi i umarli, niezagojone nigdy rany (rozstanie z Dygatem), radości blednące z każdym dniem, albo przeciwnie - rosnące, pęczniejące z latami. W "Portretach godziwych" na tych samych prawach funkcjonują dwa czasy. Prawowity - posuwający się do przodu w rytm zrywanych z kalendarza stron, i biegnący w drugą stronę, w stronę cofających się filmowych stop-klatek prawdziwych życiorysów. Oba te czasy przenikają się u Kutza, wzajemnie ukazując wielopłaszczyznową przestrzeń, na której bliskim planie wspaniały scenograf, Marian Kołodziej, powraca do oświęcimskiej traumy, na dalekim zaś mały Kazio kopie piłkę w Szopienicach razem z Januszem Sidła, który za chwilę stanie się wybitnym sportowcem, wizytówką i chlubą Śląska. Teraźniejszość bije ciągle u Kutza pulsem przeszłości, rozświetla jej obraz, który dla wielu, ciągle zbyt wielu, kojarzy się tylko z mrokiem.

"Portety godziwe" są przy tym opowieścią o samym Kazimierzu Kutzu, o powołaniu reżysera, o warszawskiej inteligencji, ustawicznym niepokoju umysłu i serca - niepokoju, dodajmy, bardzo wrażliwym na kobiece powaby.

Szczególnie bliski Kazimierzowi Kutzowi Stendhal notował w 1918 roku w "Dzienniku": mogę udawać wesołość, kiedy jestem wśród ludzi; ale gdy jestem sam, nie potrafię, Kutz (w rozmowie z Danutą Lubiną-Cipińską) mówił: Stendhal nauczył mnie, jak sobie urządzić życie, by ono miało smak, by się nie nudzić. Stendhal w tej samej notce: mój smutek musiałby znudzić.

Chociaż 75-letni dziś Kutz bywa smutny, nie chce i nie lubi nudzić. Nie nudzi także czytelników, widzów. - Moje śląskie filmy - pisze na str. 122 - to moje sny ku pokrzepieniu mego skołatanego serca i serc moich ziomków, zrobione, aby sobie i im przypomnieć naszą przeszłość, z której należy czerpać siłę do przetrwania i zwyczajne poczucie godności. Także i za to: Kaziu, kochamy Cię.

Kazimierz Kutz, Portrety godziwe, wybór i opracowanie Jan F. Lewandowski, Znak, Kraków 2004

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji