Artykuły

Pyszna orgia w stylu retro

"Księżniczka na opak wywrócona" w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.

"Księżniczka na opak wywrócona" Jana Englerta to spektakl o magii teatru, potędze wyobraźni i humoru.

Kochankowie z woli rodziców nie mogą być razem. I co z tego?! Scena jest pretensjonalna, melodramatyczna, staroświecka. Aktorzy obejmują się w nienaturalnych, operetkowo-baletowych pozach. Wtedy równocześnie tryska woda ze stojącej obok fontanny, zsuwa się z nadscenia neon w kształcie tęczy, a tuż pod nim wyrastają słoneczniki i zwracają ku słońcu jak w kreskówce. Publiczność wybucha śmiechem. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

Jan Englert sięgnął po XVI-wieczną sztukę o służącej, która zakładając suknię swojej pani, poczuła się księżniczką, po to, by przypomnieć, że teatr jest grą i zabawą. Użył chwytów starych jak świat, sprawdzonych przez Szekspira, Calderona i Moliera - teatru w teatrze i

komedii omyłek. W czasie brutalistów, orgii genderowych, uwspółcześniania klasyki i przekładania na język multimediów wydawać by się mogło, że taki spektakl jest niemożliwy. Tymczasem w Narodowym ożyła aura, jaką pamiętam z "Wesela Figara" i "Kubusia Fatalisty" granych w Dramatycznym za dyrekcji Gustawa Holoubka, 30 lat temu.

Englert udowodnił, że mówienie wierszem wcale nie jest passé. To sztuka. Trzeba mieć jednak w zespole artystów. Inspirację znalazł w znakomitym tłumaczeniu Jarosława Marka Rymkiewicza. Słowna żonglerka aktorów jest perłą w paradzie teatralnych konwencji, szermierczych pojedynków i cyrkowych salt. Po scenie jeździ samochód z wesołego miasteczka. Małgorzata Kożuchowska pędzi na skuterze, jakby to była posthanuszkiewiczowska "Balladyna. Reaktywacja". Są piosenki i musicalowy finał.

- Takie rzeczy zdarzają się tylko w kiepskiej farsie - komentuje jeden z aktorów. Można to odnieść do karuzeli w głębi sceny, przebieranek i qui pro quo. Zawsze jednak, gdy spektaklowi zagraża kicz - Englert wyciąga z kulisów "jelenia na rykowisku". Bawi się autoironią i parodią. Pastiszem kina.

Cukierkowo przystojny Piotr Adamczyk ma tors sztucznie wymodelowany, a ramiona wypchane watą. Pręży się i biega jak Batman. Barbara Hanicka postawiła biały ekran, byśmy na jego tle widzieli ręce złożone do lotu i czarny płaszcz na wietrze.

Całość spaja muzyka Macieja Małeckiego, przypominająca liryczne tematy z włoskiego kina i "Różową panterę". Dyrektor Narodowego ujął bowiem spektakl w cudzysłów retro. Stąd neony w stylu lat 60. zaznaczające miejsce akcji i piękne dziewczęta w seksownych sukienkach, jakie nosiła Bardotka - z końskimi ogonami oraz toczkami na głowie. Karuzela, wesołe miasteczko. Dla Englerta spektakl jest pewnie wyprawą w czasy młodości. Nawiązuje do złotej epoki teatru i kina, by udowodnić, że o ich magii decyduje wyobraźnia i poczucie humoru, a nie królująca dziś naturalistyczna dosłowność i multimedia.

W roli pseudoksiężniczki wystąpiła świetna Ewa Konstancja Bułhak. Jej dialogi z sarkastycznym Perote'em (świetny Grzegorz Małecki) są cięte, pełne zabawnych i erotycznych podtekstów. Ostro i wyraziście gra dramat prostaczki, która śniła złoty sen.

Powstał spektakl o ludziach łudzących się, że dzięki modnym ubraniom, operacjom plastycznym i komputerowym trikom staną się gwiazdami. Można bawić się w teatr życia, ale tylko wtedy, gdy ma się do niego i do siebie dystans. Inaczej przekracza się granicę śmieszności.

Englert pokazał to, unikając dosłowności, w koronkowej teatralnej maskaradzie, w której nawet ratlerek zagrał wielką rolę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji