Artykuły

Różne twarze musicalu

III Festiwal Teatrów Muzycznych w Gdyni. Pisze Kacper Wróblewski w portalu Kulturaonline.pl

Trzecia edycja Festiwalu Teatrów Muzycznych zakończyła się zwycięstwem gdyńskich aktorów w plebiscycie publiczności oraz żenującym show w wykonaniu warszawskiego Teatru Studio Buffo. Ostatni wieczór pokazał, że w Polsce pojęcie o musicalu posiada bardzo wąskie grono twórców.

Po trzech edycjach imprezy można by złośliwie zarzucić dyrektorowi Teatru Muzycznego Maciejowi Korwinowi, że organizując festiwal działa z premedytacją. Wygląda na to, że większość teatrów przyjeżdża do gospodarza po porządną lekcję tego, jak należy robić solidny musical.

Gdyńska propozycja, "Lalka" [na zdjęciu] Bolesława Prusa w reżyserii i adaptacji Wojciecha Kościelniaka, okazała się najlepszym spektaklem tygodniowych zmagań. Niestety tylko o nagrodę publiczności, z powodu żałoby narodowej zmienił się program i formuła festiwalu. Publiczność nie dała się oszukać, nie głosowała na gwiazdy, których w tym roku nie brakowało, ale na solidne aktorstwo i wokalne umiejętności. Ostatecznie wyróżnienia trafiły do Reni Gosławskiej (Łęcka) oraz Andrzeja Śledzia (Tomasz Łęcki).

Teatr Muzyczny okazał się klasą sam dla siebie. Nie miał konkurentów w żadnej kategorii. "Lalka" to majstersztyk techniczny, spektakl znakomicie zagrany i zaśpiewany, do tego zatańczony z niebywałą precyzją. Pozostałe produkcje w kilku przypadkach mogły zadowolić widzów, ale nie ulega wątpliwości, że żadna z nich nie ustrzegła się poważnych potknięć.

Festiwal rozpoczął się od dwóch prezentacji na scenie kameralnej. Warszawski Teatr Roma przywiózł swoją najnowszą produkcję "Zabawki Pana Boga" w reżyserii Jerzego Satanowskiego, a Teatr Muzyczny z Łodzi "Na końcu tęczy" w reżyserii Ireneusza Janiszewskiego. Zdecydowanie lepiej zaprezentowała się ta pierwsza. Opowieść o związku Agnieszki Osieckiej i Marka Hłaski w gwiazdorskiej obsadzie, na scenie pojawiła się Joanna Trzepiecińska i Przemysław Sadowski. Oboje jednak dalecy od aktorskiej poprawności. Trzepiecińska zaprezentowała dobrą formę wokalną, ale nie ulega wątpliwości, że jej nadekspresja utrudniała odbiór pięknego literacko i muzycznie spektaklu. Dwie produkcje dowodzą, że takich perełek na scenach kameralnych, jak chociażby zeszłoroczna propozycja wrocławskiego Capitolu "Rzecze Budda Chinaski", nie ma w repertuarach za wiele.

Na dużej scenie poza spektaklem gdyńskiego teatru oglądaliśmy stosunkowo nowe produkcje z Chorzowa, Gliwic i Wrocławia. Bardzo dobrze zaprezentował się gliwicki Teatr Muzyczny ze swoim młodzieżowym "High School Musical" w reżyserii Tomasza Dutkiewicza. Młody zespół, żywiołowa choreografia i spore wokalne umiejętności porwały publiczność. Na pierwszy plan wysuwa się tu Marta Florek w roli Sharpay Evans, która znalazła się również w obsadzie "Olivera!" (Nancy) z chorzowskiego Teatru Rozrywki. W obu spektaklach aktorka stworzyła barwne i znacząco różniące się kreacje.

Niestety nadal największą słabością polskiego musicalu jest połączenie tanecznych i wokalnych umiejętności. Na bardzo niskim poziomie zaprezentowały się zespoły baletowe gliwickiego i chorzowskiego teatru. Wszyscy bez wyjątku odstawali od bardzo młodych aktorów tych przedstawień.

Kilka tygodni przed startem festiwalu jedynym tytułem, na który nie można było zakupić biletów był "Hair" wrocławskiego Teatru Capitol. Konrad Imiela przywiózł do Gdyni spektakl, który zyskał tam miano kultowego. Wszystko za sprawą Wojciecha Kościelniaka, który zrealizował "Hair" ponad dziesięć lat temu. Niestety Imiela nie sprostał oczekiwaniom, stworzył co prawda bardzo kolorowe i widowiskowe show, ale zabrakło tego co jest istotą opowieści - emocji, przesłania i prawdy. To w połączeniu z zaskakująco niską formą wokalną zespołu pozostawiło spory niedosyt. Capitol to mimo wszystko nadal wielki potencjał i realizacje nie schodzące poniżej poziomu przyzwoitości.

W centrum uwagi i świadomości większości widzów są jednak inne teatry, przede wszystkim te ze stolicy. I tu pojawia się największy problem, bo poziom ich przedstawień, co pokazuje gdyński festiwal, pozwala wątpić w umiejętności musicalowe twórców. Co bowiem powiedzieć o spektaklu, który nie dość, że mocno przykurzony to jeszcze w połowie zaśpiewany z playbacku?

Janusz Józefowicz przywiózł do Gdyni Nataszę Urbańską i swój wieki hit "Romeo i Julię". Od pierwszych minut nie ma wątpliwość, że spektakl trąci myszką. Muzycznie i scenograficznie to przedstawienie, jakich już dzisiaj żaden renomowany teatr nie robi. Do tego pochód słabego aktorstwa i śpiewania. Bezpłciowy Krzysztof Rymszewicz w roli Romea, poważne problemy z nagłośnieniem i archaiczna choreografia to niejedyne mankamenty tego widowiska, o którym jak najlepiej szybko zapomnieć. Wytrawna musicalowa publiczność nie pozostała wobec tego obojętna. "Romeo i Julia" był zdecydowanie najsłabiej oklaskiwanym spektaklem festiwalu. I miejmy nadzieję, że takich kwiatków nie będziemy już więcej na festiwalu obserwować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji