Artykuły

Już nie muszę się buntować

- Już w szkole profesorowie mówili mi, że się nie nadaję do repertuaru klasycznego, bo nie mam urody klasycznej. Niektórzy twierdzili nawet, że nie ma takich aktorek jak ja i że ktoś z moimi warunkami nie powinien występować na scenie. Kompletnie odbiegałam od kanonu aktorki - mówi ROMA GĄSIOROWSKA, aktorka TR Warszawa.

ROMA GĄSIOROWSKA rocznik 1981 Aktorka warszawskiego Teatru Rozmaitości, znana z inscenizacji sztuk m.in. Doroty Masłowskiej. W filmie grała m.in. u Jerzego Stuhra w "Pogodzie na jutro", u Andrzeja Wajdy w "Tataraku", u Xawerego Żuławskiego w "Wojnie polsko-ruskiej". W telewizji wystąpiła w serialu "Londyńczycy".

Nowy talent aktorski, nadzieja teatru i filmu. Znana jako: dresiara, polska emigrantka w Londynie, anorektyczna celebrytka, a wkrótce pokaże się jako samobójczyni z Internetu... Każda jej rola to kolejne logo teraźniejszości, inne oblicze tego samego pokolenia. Jakie ono jest? Czym żyjemy Jak wygląda dziś świat młodych artystów? I gdzie znajduje się.

Ostatnio byłam na "Wszystko co kocham" Jacka Borcucha, filmie o moich rówieśnikach i naszych młodych latach. Jaki będzie film o twoim pokoleniu?

- Jesteśmy generacją pierwszego spokojnego oddechu bez napinania się, z pewną już swobodą korzystania z życia, z dóbr materialnych. Chociaż daje jeszcze o sobie znać potrzeba ścigania się, rywalizowania, popisywania, owczego pędu z domieszką kultu pieniądza i sławy, a jednocześnie tęsknotą za utraconą duchowością. Oczywiście nie wszyscy doświadczają tego samego, inaczej żyję ja, inaczej moja rodzina w Bydgoszczy. Kiedy odwiedziłam Dorotę Masłowską w Berlinie, gdzie była na stypendium, siedziałyśmy przy kawie i mówiłyśmy sobie: popatrz, możemy być w Berlinie albo w Londynie, w Toskanii... wszędzie. Ale dlaczego my to możemy? Bo ona wyjechała z Wejherowa, a ja z Bydgoszczy. I już same nie pamiętamy, jaka to była odważna decyzja, a potem trudne czasy. Pukanie do jednych, drugich drzwi, zaciskanie zębów. Mam wolę życia konieczną, żeby to wszystko pokonać, i dzięki temu dziś mogę wynajmować sobie mieszkanie na Saskiej Kępie i być wyluzowana przed trzydziestką. Ale tak naprawdę dopiero teraz odpuściłam. Jest spokojniej. Nastały czasy, w których dziewczyna niemal do odejścia wód płodowych może pracować i niedługo po urodzeniu dziecka zacząć znowu. Nie ma ciśnienia, żeby rzucać rodzinę i pilnować stołka biurowego w imię kariery. Łatwiej powiedzieć sobie: zostaję w domu. Mamy tę możliwość

wyboru, dlatego jesteśmy spokojniejsi. A jeszcze nasi rodzice byli przyzwyczajeni do modelu: to, co nam dali, uszanujmy i nie zmieniajmy. I 25 lat w jednym miejscu pracy. Albo całe życie w tym samym mieszkaniu w bloku.

Jesteś z blokowiska?

- Ze starej kamienicy w Bydgoszczy, gdzie były warunki dość straszne: zimno, grzyb na ścianach, wręcz slumsy. Tam spędziłam kilka lat, a potem w bloku, ale nie natrafiłam na dresiarstwo czy raperów. Tylko te korzenie takie nijakie. Może dlatego dorastając, szukałam siebie w różnych subkulturach: hipisi, punki, skejci, techno itd. Teraz już wiem, że bardziej niż o ideologię chodziło mi wtedy o ekspresję w ubiorze, o mundur, który wyraża indywidualność. Nie chciałam być szara, zwykła, lubiłam szokować strojem już od podstawówki.

Lubiłaś się przebierać i wchodzić w cudze buty.

- Ale co innego przygotowało mnie do bycia aktorką. W liceum należałam do teatru plastycznego. Zdrowa społecznie, uwielbiałam pracę w grupie, byłam liderem, ale zawsze za reżyserem. Roman Baranowski był tym demiurgiem, a ja jego prawą ręką. Robiłam wszystko, czego ode mnie wymagał, odpowiedzialna za zespół, wręcz nadgorliwa, lubiłam ten ciężar. Ale wizja całości spoczywała na nim. To tamten czas ukształtował moje podejście do zawodu aktorki. Lubię, kiedy dostaję zadanie, wtedy idę, działam i robię to najlepiej, jak umiem. Ale ktoś mnie musi uruchomić.

Ciebie, która mówisz: "potrafię sprowadzić reżysera do parteru"?

- Już nie chcę pracować z ludźmi, z którymi będę musiała się użerać albo oni ze mną. Miałam wystarczająco dużo doświadczeń, które przetrąciły mój kręgosłup czy raczej zbudowały go na nowo.

Debiutowałaś na planie filmowym u swojego profesora Jerzego Stuhra w "Pogodzie na jutro". Przeciw niemu chyba się nie buntowałaś?

- Wchodząc pierwszy raz na plan, można spotkać reżysera, który cię otworzy albo zamknie. Jerzy Stuhr otoczył mnie czułą, ojcowską opieką, ukochał i pomógł uwierzyć w siebie. To pozwoliło mi krok po kroku oswajać świat filmu.

Czym różni się praca u starszego Stuhra od pracy u młodszego Żuławskiego?

- Xawery jest mi bliższy, bo jesteśmy z jednego pokolenia i trochę do siebie podobni. Mamy tę samą grupę krwi i energię na miarę ADHD. Szybko nawiązaliśmy porozumienie. On się zajmował swoją robotą, ja swoją, ale wiedział, że potrzebuję twardej ręki, więc miałam ją zapewnioną. Kiedy znajduję ten rodzaj oparcia u reżysera, ale nie czuję się wykorzystywana, otwieram się na sugestie, pozwalam się prowadzić.

Mawiasz, że są reżyserzy, którzy "mają aktorów za gówno".

- Kilku spotkałam. Jednak zostałam nauczona, że aktor ma swoje obowiązki wobec sceny, sztuka jest świętością, a teatr świątynią. Tak. I nawet jeśli czułam się upokorzona, nie chciałam pokazać tzw. gołej dupy. Zaciskałam zęby, robiłam swoje, splendor spływał potem na reżysera, a ja, choć miałam okazję wykrzyczeć to w mediach, milczałam. Po prostu nie będę już pracowała z daną osobą.

Rozumiem, że gest czy raczej skłon Joanny Szczepkowskiej podczas premiery spektaklu "Persona. Ciało Simone" Krystiana Lupy nie jest w twoim stylu.

- Składam ukłon za odwagę sięgnięcia po takie środki wyrazu. Ja bym nie potrafiła. Nie jestem skora do podobnej demonstracji, ale też nie uważam tego za rewolucyjny gest, raczej za osobisty manifest. Zresztą mit relacji reżyser - aktor, w której reżyser jest tyranem, a aktor tylko narzędziem, został już dawno obalony. Spektakle tworzy się zespołowo od lat. Ale może musiało dojść do sytuacji tak nagłośnionej, żeby wszyscy zarejestrowali ją jako przełom. Pani Szczepkowska twierdzi, że się do tego gestu przygotowywała. Więc było tu coś z postanowienia: ja będę tą, która krzyczy w imieniu wszystkich. I to podejście jest mi obce. Dodatkowo media zawsze zakrzywiają rzeczywistość. Tak do końca nie wiemy, jak było.

Kończąc PWST w Krakowie, miałaś dwie propozycje angażu: w Starym Teatrze i w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Wybrałaś ten drugi, choć pierwszy jest legendarny.

- Zadecydowały względy osobiste. Po współpracy z Teatrem Rozmaitości przy projekcie "Teren Warszawa" dostałam od Grzegorza Jarzyny propozycję angażu. Już wtedy wiedziałam, że chcę tu być. Wróciłam do Krakowa, żeby dokończyć szkołę, bo chciałam też być uczciwa wobec profesorów, którzy dużo mnie nauczyli. Wtedy Mikołaj Grabowski powiedział, że widzi mnie w swoim zespole. To był dla mnie ogromny zaszczyt i bardzo trudna decyzja. Wybierając intuicyjnie Warszawę, myślałam o sobie w kontekście życia poza teatrem. Lepiej się tu czuję.

W Krakowie od wieków jest bohema, tradycja Piwnicy pod Baranami, Jaszczurów, Krzysztoforów. Ale kiedy patrzę, ilu artystów, również krakowskich, przenosi się do stolicy, zastanawiam się, czy nie tu tworzy się teraz najciekawszy twórczy tygiel?

- Tak. To tu powstało nasze Stowarzyszenie Twórców Sztuk Wszelkich. Z potrzeby stworzenia warunków do samodzielnej twórczej pracy w obrzędzie dyskusji i konfrontacji z ludźmi, O których obchodzi to, co robimy. Chodziło o swobodny przepływ myśli, ale też o rozwój własny, o możliwość zaczerpnięcia inspiracji z cudzej wiedzy, o szansę zrealizowania się jak twórca renesansu na całkiem odmiennym polu sztuki niż do tej pory; ja zabrałam się do robienia kostiumów teatralnych. W pewnym sensie był to nasz bunt, również przeciwko instytucjom. Bo to, co robimy, siedząc na etatach, nam nie wystarcza. Radzimy sobie jako artyści, nie jesteśmy przegrani, więc nie kierowała nami frustracja. Przeciwnie, kipi w nas energia, mamy dużo do powiedzenia. Brakowało tylko miejsca. Aby zdobyć siedzibę, zarejestrowaliśmy stowarzyszenie. A potem urządzaliśmy wystawy, festiwale, performance. Byliśmy w swoim mainstreamie, same antygwiazdy: Iwo Vedral, Dorota Masłowska, janek Komasa, Weronika Lewandowska, Piotrek Głowacki, Magda Popławska, Marcin Cecko... Rozbijaliśmy się głównie o pieniądze. Stowarzyszenie nie zarabia, miasto nie chciało pomóc. Zrezygnowaliśmy z kilkusetmetrowej siedziby przy Dworcu Wschodnim za 13 tysięcy miesięcznie. Zbyt droga zabawa.

A to, co najistotniejsze: kontakty i więzi, zostało?

- Niektóre tak, pewnie te najważniejsze. Dlatego stowarzyszenie spełniło zadanie i stało się zaczynem indywidualnego rozwoju każdego z nas jako artysty. A przy okazji wyszło na jaw coś dla nas zaskakującego: że zabrakło nam szefa, lidera, który by nami pokierował i wziął odpowiedzialność za całość. Nie chcieliśmy wpaść w pułapkę dyktatury, gdy ktoś zostanie przywódcą, a potem okaże się tyranem. Tak strzeliliśmy sobie samobója. Po wszystkim stwierdziliśmy, że jednak bez lidera się nie da. To był dla nas ważny moment dorastania, skoro uciekaliśmy od tego mistrza, by do niego wrócić i przyznać mu słuszność. Zwłaszcza po tym doświadczeniu już nie potrzebuję się buntować.

Twoje role układają się w "portfolio", o którym w innych dziedzinach sztuki mówi się: nowoczesny design.

- Wiem, reżyserzy widzą we mnie cechy aktualnego młodego pokolenia. A mnie interesuje budowanie postaci współczesnych.

Nie chciałaś grać w sztukach Szekspira?

- Już w szkole profesorowie mówili mi, że się nie nadaję do repertuaru klasycznego, bo nie mam urody klasycznej. Niektórzy twierdzili nawet, że nie ma takich aktorek jak ja i że ktoś z moimi warunkami nie powinien występować na scenie. Kompletnie odbiegałam od kanonu aktorki.

Udało się stworzyć kanon aktorki z uwzględnieniem warunków i Aleksandry Śląskiej, i Ryszardy Hanin? To jaki on jest?

- Na przykład duże oczy, miły, dobrze osadzony, niedrażniący głos...

Jak sobie radziłaś jako persona non grata?

- Na szczęście od początku dostawałam potwierdzenie, że mam warunki do ról współczesnych, gdzie niebanalność mojej urody czy ekspresja są atutem. Choć bywało wiele momentów zwątpienia, zawsze znaleźli się ludzie, którzy we

mnie wierzyli. Jestem im za to bardzo wdzięczna. A kiedy na 1 drugim roku dostałam angaż do Rozmaitości, uspokoiłam się, 1 że będzie dla mnie miejsce na scenie.

We współczesnym teatrze nie trzeba mówić o parytecie; więcej jest młodych zdolnych aktorek niż aktorów. Masz jakąś swoją specjalność?

- To by mnie ograniczało. Pojęcie emploi jest archaiczne. Wolę grać wbrew emploi, poza sobą.

W zależności od tego, jak się uśmiechniesz, możesz być jak niewiniątko albo ladacznica?

- Lubię pokazywać się z różnej strony. Nieskromnie powiem, że czuję w sobie jeszcze wiele nieodkrytych "twarzy". Ale martwi mnie, że reżyserzy, nawet jeśli mają pomysł poprowadzenia mnie w kierunku odmiennym od tego, co już pokazałam, często gubią trop. Mam silną osobowość. Wolałabym, żeby jednak mi nie ulegano, żeby ktoś pomagał mi wyjść poza siebie.

A nie powiedziałabyś wtedy, że to tyran?

- Właśnie... Słyszałam anegdotę. Przyjechał do Polski wnuk Lee Strasberga i był w szoku, bo nigdzie nie spotkał się ze zjawiskiem, że aktor reżyseruje sam siebie. Zapominamy, że aktor powinien być współtwórcą, ale jednak pozostać tworzywem.

Zabrzmiało skromnie. Nie jesteś gwiazdą.

- Staram się nie być.

I nie będzie zdjęć z twojego ślubu w tabloidach?

- Nie będzie. I tyle o tym ślubie. A w ogóle bałam się popularności. Miałam zaniżone poczucie własnej wartości, pewnie dzięki mojemu kochanemu tatusiowi, więc nie umiałam cieszyć się z tego, że jestem doceniana. I nie mogłam uwierzyć w akceptację, potrzebowałam jej, ale nie wierzyłam, że zasługuję. Sprzeczne wektory. To był raczej ciężar i myślenie, że skoro to się już dzieje i ludzie na mnie patrzą, to muszę temu podołać.

Na poczcie głosowej masz nagraną zapowiedź znudzonym głosem, jakby wyrażającym "dajcie mi spokój". Miałaś też wątpliwości co do wystąpienia na okładce.

- Mierzi mnie polski świat celebrytów, nawet ze względów estetycznych przykre jest dla mnie jego oblicze. To obciach i bezguście. A kiedy ze znajomymi robimy bardzo fajne zdjęcia, nikt ich nie chce opublikować z lęku, że ludzie tego nie kupią. Bardzo ciężko zaproponować coś nowego, świeżego. Dlatego nie przystaję do polskiej kategorii celebrytów. Ostatnio kieruję się w stronę mody. Nie po to, żeby konkurować z Gosią Baczyńską czy Maciejem Zieniem. Lubię bawić się modą, lubię eksperymentować. Chcę otworzyć dom produkcyjny z ciuchami. Myślę, że będę gotowa na jesień. Jest już nazwa "stara bardzo", buduję background. Myślę również o kształtowaniu gustów. Skoro mam fanklub w wieku od 14 lat, to spróbuję dotrzeć to tej grupy i poszerzać jej horyzonty estetyczne. Wtedy może nasza ulica za jakieś pięć czy dziesięć lat zacznie wyglądać trochę inaczej. Widzisz, działam prospołecznie: dla siebie też, ale nie żeby było koniecznie widać, że to ja, ja, ja...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji