Artykuły

Najsmutniejszy teatr na świecie

Zacznę od cytatu, nieco może długiego, ale za to fascynującego. Pochodzi z programu teatralnego, nie jest podpisany. "Żył kiedyś w Babilonie, w czasach wielkiego zamętu, pewien niezbyt mądry mędrzec. (...) Pewnego dnia, kiedy medytował o daremności medytowania, przystąpiła do niego gromadka aktorów, w stanie zdradzającym depresję, ale nie maniakalną. Przysiedli u jego stóp, niezbyt co prawda blisko, bo bił od nich smród. Pierwszy aktor przemówił do niego w te słowa: Mistrzu ukochany, potrzeba nam twojej pomocy. Jesteśmy zrozpaczeni. Żyjemy w czasach wielkiego zamętu. Nie wiemy, w którą stronę się zwrócić - na lewo, na prawo, czy w kierunku skrajnego centrum. Teatr, jak nam ludzie mówią, nie jest już cudownym inwalidą, jest nie pogrzebanym trupem w zamtuzie. Cokolwiek prezentujemy, uważane jest za deja-vu, albo lepiej-tak-w-ogóle-nie-vujować. (...) Publiczność trzeba silą wciągać na przedstawienia. Jeśli bije brawo, to tylko na znak ulgi, że spektakl nareszcie się skończył. Krytycy są albo pomyleni, albo, co gorsza, zbyteczni. Nie wiemy co robić, użalamy się tylko. (...) Dwóch z nas chciało popełnić samobójstwo, ale jak na złość nikt nie patrzył w ich stronę. Jeden szukał ucieczki w reklamie i zwariował. Inny popadł w religianctwo. Co mamy robić?"

Tak powstał najbardziej chyba niezwykły manifest teatralny naszych czasów, a kto wie, czy nie jest on precedensem w dziejach całego teatru. W odróżnieniu od teatru okrucieństwa, można by go nazwać teatrem masochizmu, gdzie przedmiotem oddziaływania nie są jednak widzowie, lecz aktorzy. Artysta niezrozumiany i krzywdzony przez świat cały, a zwłaszcza przez zamęt i wyzysk nowego kapitalistycznego porządku, zasługiwać ma na współczucie. Bezwzględnemu światu nie rzuca się bowiem wyzwania, lecz pląs radosny i mazgajstwo. Brakuje tylko napisu "Nie strzelać do orkiestry". Nazwałem ten tekst manifestem, choć w zamierzeniu nim nie był. Dokładnie zdefiniował jednak postawę nowego Teatru Rozmaitości, a właściwie dawnego Teatru Szwedzka 2/4, który kilka tygodni temu zainaugurował działalność w nowej siedzibie. Równie silnie i konsekwentnie jak resentyment, którym przesycony jest tekst, w nowych Rozmaitościach króluje też minoderia, będąca stylem obowiązującym (tak, jak w przytoczonej wypowiedzi) i niejasność myśli, widoczna choćby w owym "lepiej-tak-w-ogóle-nie-vujować", które dopiero po kilkakrotnym przeczytaniu przestało być dla mnie polskim zdaniem z jednym serbskim słowem i ukazało swą trupiobladą twarz chybionego dowcipu. Oto więc bardzo smutne wyznanie najsmutniejszego teatru na świecie.

Zespół Teatru Szwedzka 2/4 przeniósł się do Rozmaitości z dalekiego i wieczorną porą niebezpiecznego Targówka, gdzie parę lat temu z kolei, pod wodzą Wojciecha Maryańskiego, wprowadził się do Teatru Popularnego, skąd odeszła grana tam wcześniej nieustannie "Ania z Zielonego Wzgórza". Na Szwedzkiej 2/4 było od początku artystycznie. Ambitny repertuar, ambitny, choć pozbawiony gwiazd zespół aktorski i notoryczny brak pieniędzy, czyli szlachetne ubóstwo ludzi żyjących sztuką i dla sztuki - oto wyróżniki tego teatru, który na początku skupił na sobie zainteresowanie i życzliwość całej Warszawy. Nawet przykra odległość od Śródmieścia miała być atutem, pozwalając na stworzenie warunków do pracy laboratoryjnej. Po kilku latach pracy Teatr Szwedzka 2/4 nadal cieszył się życzliwością i zaufaniem grona teatromanów, ale tu i ówdzie zaczęto się trochę na jego dokonania krzywić, a publiczność po prostu przestała tam docierać i istniała groźba, że rzeczywiście trzeba ją będzie "siłą wciągać na przedstawienia". Kiedy przeprowadzka do Śródmieścia była coraz bliższa, w teatrze robiło się coraz smutniej. Puste fotele, chłód hulający po teatralnej sali i widoczna gołym okiem bieda, która oświetlona słabą żarówką straciła swój cały powab. Gdy wreszcie teatr przeniósł się do gmachu Rozmaitości przy Marszałkowskiej, znalazł się nagle w samym centrum miasta. Nie wiadomo jeszcze dokładnie, co z tego wyniknie, ale po dwóch premierach inaugurujących nowe Rozmaitości i owym fatalnym tekście w programie do "Peepshow" jedno jest pewne. Oprócz ambitnych założeń i szlachetnej, surowej skromności miejsca i pracujących w nim ludzi, ze Szwedzkiej na Marszałkowską za trupą komendiantów powędrował też smutek i frustracja, które jeszcze gdzieś po drodze urosły.

Nowy sezon zainaugurował "Szałłowienia motyli" według Brunona Schulza, w reżyserii Wojciecha Maryańskiego (szefa teatru), opowieść o dojrzewaniu i inicjacji seksualnej pełna sennych wizji i efemerycznych obrazów. Spektakl jest w Schulzu wyraźnie zakochany, niestety bez wzajemności, co kończy się katastrofą - teatr staje się kochankiem żałosnym. Wszystko obraca się według zasady wyznaczonej przez kota, to znaczy ogonem, czyli poetyckość staje się grafomanią, a to co straszne, robi się śmieszne. Jest zresztą ten Schulz przyrządzony według starej recepty: weź starą maszynę do szycia, dwudrzwiowa wielką szafę, tekturowe walizki, metalowe łóżka i miednicę i mów lekko niewyraźnie, jak w malignie, a Schulz ci wyjdzie wyśmienity. Problem w tym, że nie zawsze ta recepta się sprawdza, a już prawie na pewno wszystko się zawali, gdy trafi na nie najlepszych aktorów, którzy stanowią większą część Rozmaitości. Spektaklu nie ratują pyszne drobiazgi, jak choćby scena, w której Adela sieka wściekle kotlety z połaci krwistoczerwonego mięsa.

Drugą sztuką otwierającą sezon był "Peepshow" Taboriego, wyreżyserowany przez Henryka Baranowskiego, pracującego z tym zespołem nie pierwszy raz. Przyznam uczciwie, że nie lubię tego tekstu. "Peepshow" to podglądanie naszej egzystencji, od urodzenia aż do śmierci, a może od nieurodzenia do nieurodzenia, bo przecież nie chcemy opuścić łona matki. Willie - główny bohater sztuki - jest nowym everymanem. Poetą, którego życiowe przypadki powiązane są silnie z układem moczo-płciowym. Dość brutalnie i bezlitośnie pokazuje się tu ludzką nędzę, słabość i komiczną beznadziejność życia i śmierci. Tyle tylko, że moim zdaniem o wiele lepiej niż Tabori, napisał to wszystko już dość dawno temu Tadeusz Różewicz.

Na scenie pojawiają się kolejne łóżka. Najpierw ozdobione kwiatami łoże rodziców w Williego. Potem zasłane różowymi falbanami łoże jego pierwszych seksualnych podbojów. Dalej zastawione pustymi ramami okien łoże domowe. Jest też łóżko z budką telefoniczną, które można chyba nazwać łóżkiem braku komunikacji między ludźmi, szpitalne łoże ojca i wreszcie łoże śmierci samego Williego. Łóżkowe mansjony kolejnych zdarzeń tchną tandetą, niestety, nie zawsze zamierzoną. W kolejnych sekwencjach śpiewane są sonety Szekspira, na wzór songów Brechta. Niby wszystko pięknie, a jednak się wali, bo scenografia strasznie pretensjonalna, bo pomysły reżysera dość trywialne, a akorzy grają wyjątkowo źle, nawet Monika Niemczyk w roli Matki, której aktorstwo zwykle budzi podziw i szacunek. (Widziałem wersję "zwykłą", a nie premierową, w której gościnnie brali udział krakowscy aktorzy.) Całą sprawę pogarszała jeszcze młodociana publiczność zorganizowana, i rechotała dotkliwie w najmniej odpowiednich momentach. Jednym słowem - przykra klapa.

Duchowy eskapizm, który zdaje się schronieniem Rozmaitości, wymaga nie lada środków artystycznych, by można było się nim dzielić z innymi. W przeciwnym przypadku pozostaje czymś wstydliwym i intymnym, czego nie powinno się oglądać nawet w swym domowym lustrze. Jeśli nie posiada wielkiej artystycznej, jest tylko objawem słabości. W takim przypadku, zamiast poetyzować, lepiej byłoby chyba zbuntować się i zacząć po prostu krzyczeć, pamiętając oczywiście o niezbędnej w teatrze wyraźnej artykulacji. Może wtedy byłoby mniej smutno (czego Szwedzkiej 2/4 na nowej drodze życia życzę z całego serca) i bardziej szczerze. Bo nie ma sensu ukrywać, że chce się wyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji