Artykuły

Życie to nie telenowela

- Do wystawiania wybitnych autorów potrzeba nietuzinkowych reżyserów. Tylko nieliczni, tacy jak Jerzy Jarocki, dają sobie radę. On potrafi wycisnąć na tej literaturze swoje piętno - mówi JAN FRYCZ, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Rz: Teatr Telewizji niedługo pokaże "Kontryma", zrealizowanego dla Sceny Faktu, w którym zagrał pan tytułową rolę. To skomplikowana postać. Z jednej strony cichociemny, bohater, ale z drugiej - wysoki rangą oficer Armii Czerwonej.

Jan Frycz: O istnieniu Bolesława Kontryma dowiedziałem się dopiero z tekstu sztuki Marka Pruchniewskiego. Ale pewnie i dla wielu widzów spotkanie z nim będzie nową i pouczającą lekcją historii. Nawet dzisiaj nie potrafię jednak powiedzieć, jakim był człowiekiem. Dotknęliśmy w spektaklu kilku sytuacji z jego życia, które są jak rozsypane zdjęcia z albumu. Powiedzieć, że go poznałem i zrozumiałem, to o wiele za dużo.

Trudniej zagrać postać historyczną niż bohatera literackiego?

- W przypadku postaci historycznej zadaniem aktora jest oddanie tego, co zostało zapisane w tekście. Myślę, że należy porzucić ambicje kreowania postaci. Na aktorstwo nie ma tu miejsca. W związku z tym zrezygnowaliśmy z wszelkiego podobieństwa do pierwowzoru, także charakteryzacji. Po prostu ze wstrzemięźliwością powiedziałem kilka zdań w imieniu Kontryma. To bardziej zapiski i obrazy niż literatura i dialog.

Czy Teatr TV jest właściwym miejscem dla takich opowieści? Kiedyś zajmował się przecież sztuką literacką i aktorską...

- Dobrze, żeby w ogóle był. Świetnie pamiętam czasy poniedziałkowego Teatru Telewizji, który co tydzień dawał premiery, a każda kolejna była dyskutowana nie tylko przez widzów, ale i w tzw. środowisku. Na takim teatrze się wychowałem. Ale tamtych czasów już nie ma.

Mówi pan to z goryczą...

- Pewnie, że tak. Publiczna telewizja jest dziś w takim potrzasku, że pozostają jej wspominki świetności z lat 70. Przykre. Dobrze pamiętam, jakim wyróżnieniem była praca w Teatrze Telewizji. Z sentymentem wspominam swój debiut w "Irydionie" w reżyserii Jana Englerta. Pracę przerwał 13 grudnia 1981 roku. Byłem wściekły, kiedy pojechałem na Woronicza i zobaczyłem zamknięty budynek, a wokół opancerzone wozy. To było groteskowe, a ja wtedy młody, głodny doświadczeń. Chciałem pracować, próbować, a tu trzeba było na kilka lat wyhamować.

Zdarzyło się panu grać w odstępie kilkunastu lat dwóch bohaterów Czechowa: Astrowa i Iwanowa. Czy powroty do zagranych już postaci są trudne?

- Raczej pasjonujące. Po pierwsze dlatego, że Czechow to niewysychające źródło możliwości. Po drugie, w przypadku tego dramaturga najważniejsi są partnerzy, z którymi się gra. Dzięki nim dowiadujemy się, w jakim punkcie życia nasza postać aktualnie się znajduje. To najbardziej mnie fascynuje. I dlatego Czechowa mogę wertować na okrągło. Nigdy tak nie jest, że następna rola jest odwoływaniem się do poprzednich doświadczeń. Podobnie jest też z Dostojewskim i Szekspirem. Zawsze znajduje się u nich nowe treści, nieraz trzeba się stuknąć w głowę i powiedzieć sobie: "Boże, przecież tu wszystko jest nie tak, jak myślałem do tej pory".

Często zdarzały się panu role, po których pojawiały się myśli: "to wszystko nie tak"?

- Pozwoli pani, że będę wstrzemięźliwy w odpowiedzi na to pytanie. W moim zawodzie oglądanie się za siebie nie ma sensu. Liczy się dzień dzisiejszy i przyszłość. Ważne jest, kogo spotkam jutro. A choćby nawet i dziś. Ten zawód jest zatrważająco ulotny i wspominanie w tym przypadku skłania po prostu do melancholii. Ponad 30 lat jestem aktorem i powiem tylko tyle: to piekielnie trudne i wyczerpujące zajęcie.

A myślał pan, żeby się zająć czymś innym?

- Coraz częściej zastanawiam się nad pracą z drugiej strony rampy, czyli reżyserią. Boję się jednak i waham, bo wiem, ile by mnie to kosztowało nerwów, wypalonych papierosów. Odczuwam jednak silną pokusę sięgnięcia po Mickiewicza. Na przykład "Dziady". Jesteśmy wychowani na Wielkiej Improwizacji Gustawa Holoubka, w której wszystko rodziło się w głowie Konrada, pochodziło z rozumu. A ja stawiałbym na Mickiewicza odintelektualizowanego, bo czuję, że jest w nim wiele zmysłowości, cielesności. To właśnie interesuje mnie w literaturze romantycznej.

A widzów taka literatura jeszcze interesuje?

- Jak najbardziej. Ciągle pragniemy miłości, przeżywania najprostszych, najgłupszych nawet, ale uczuć. Brakuje nam także mówienia o nich.

Współczesny teatr tego nie daje?

- Broni się, przywdziewając maskę cynizmu. Jest bezradny wobec prostych, lecz najważniejszych spraw ludzkich, takich jak miłość, śmierć, zazdrość.

Czy prawdą jest, że Gombrowicza woli pan czytać, niż oglądać?

- Zdecydowanie, zwłaszcza gdy chodzi o "Operetkę" i "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Ilekroć je czytałem, pękałem ze śmiechu. A wersje sceniczne nigdy mnie tak bardzo nie rozbawiły. Dotyczy to także dramatów Mrożka i Witkacego.

Inscenizatorzy są marni?

- Rzeczywiście do wystawiania wybitnych autorów potrzeba nietuzinkowych reżyserów. Tylko nieliczni, tacy jak Jerzy Jarocki, dają sobie radę. On potrafi wycisnąć na tej literaturze swoje piętno.

Są reżyserzy młodego pokolenia, którzy uważają, że też wyciskają na literaturze swoje piętno...

- No tak... Niech im będzie.

Sceptycznie odnosi się pan do ich prób?

- Bo trzeba mieć wiele pokory wobec wielkiej literatury. Od mistrzów trzeba się uczyć, a nie ich poprawiać. Samo pragnienie wyzwalania w widzach szoku to za mało. A młodzi tyle mniej więcej oferują widzom.

Co się panu ostatnio podobało w teatrze?

- Przedstawienie "Romea i Julii" w brytyjskim filmie "Zakochany Szekspir".

To było 12 lat temu i niezupełnie w teatrze...

- Byłem także pod wielkim wrażeniem przedstawienia Krystiana Lupy "Tryptyk: Persona Marilyn" z Sandrą Korzeniak w roli tytułowej. Do jakiego stopnia aktor może się oddać reżyserowi! Trzeba dodać, że wiem, jak Krystian pracuje i jaką drogę trzeba z nim przejść, by dojść do takich efektów. Jest wielce wymagający, przeżywa do głębi to, co robi. Sam oddaje się pracy w stu procentach i wtedy nic innego nie jest dla niego ważne. Tego samego wymaga od aktorów. Jest zazdrosny o ich dusze.

Co pan sądzi o konflikcie między Krystianem Lupą a Joanną Szczepkowską?

- Nie umiem opowiedzieć się po czyjejś stronie. Po prostu zdarzyła się bardziej spektakularna sytuacja niż te, które miały miejsce wcześniej. Napięcia w czasie pracy z Krystianem są bardzo silne, to część jego metody dochodzenia do końcowego efektu. Dobrze pamiętam, że niejeden raz trzaskałem drzwiami i wychodziłem z próby. To normalne. Wióry, które lecą przy rąbaniu drewna. Praca przy jednym projekcie trwa wiele miesięcy. Nie ma mowy, żeby w tym czasie myśleć o jakiejkolwiek innej pracy. Tymczasem codzienność skrzeczy i wymaga np., żeby płacić rachunki.

Ma pan ochotę na ponowne spotkanie z Lupą?

- Wszelkiego rodzaju deklaracje nie mają w tym przypadku sensu, bo musi to wynikać z chęci obu stron, zwłaszcza reżysera. Często spotykamy się prywatnie, przyjaźnimy się.

Jacy są dzisiaj młodzi aktorzy?

- Myślę, że nieco inni niż my czy ci, którzy wchodzili do zawodu jeszcze 15 lat temu. Mają inne imperatywy działania. Niestety, także mniej miłości do desek teatralnych. Prowadziłem seminaria dla adeptów i zauważyłem, że prezentują postawę roszczeniową: "Przychodzimy, a ty nas naucz". Zwykła wymiana, jak w sklepie. Nie mogli zrozumieć, że ten, kto uczy, może tylko dać impuls, wskazać drogę. Że reszta należy do nich. Trzeba czytać, chodzić do kina, teatru, muzeów. Pomyśleć, popracować nad sobą. To się nie mieści w ich wyobrażeniach. Nie widzieli niczego niestosownego w używaniu telefonów podczas zajęć. I może dobrze? Spróbowałem i wiem, że nie mam talentu pedagogicznego.

Ale jeśli zdecyduje się pan stanąć po drugiej stronie rampy, to będzie pan w roli nauczyciela.

- Najpierw musi się pojawić siła, która prowadzi i zmusza, by coś napisać, wyreżyserować, namalować...

Maluje pan jeszcze?

- Czasami.

Z potrzeby tworzenia czy odreagowania?

- Coś się nieraz przyśni. Jakiś impuls się pojawi.

A jak pan sobie radzi z dyscypliną, której wymaga codzienność?

- Z trudem.

Ale żeby lepić miesiącami swoje modele żaglowców ma pan cierpliwość.

- Udają mi się czasem chwile skupienia, niezbędne, by osiągnąć zamierzony efekt, czyli precyzyjnie przymierzyć coś i przykleić. Zmieniłem nieco zainteresowania i zająłem się modelami samochodów i samolotów. Gdy przyjdzie wiosna, będziemy oblatywać z synami motoszybowiec, który właśnie skonstruowałem.

To rodzaj wewnętrznej emigracji?

- Być może. A może po prostu dziecinnieję?

Od książek też pan ucieka?

- Od literatury nie. Ale na ogół są to powroty zgodnie z zasadą, że najbardziej lubi się to, co zrobiło na nas wrażenie w młodości. Ostatnio nabyłem dzieło Bolesława Prusa o pisaniu powieści. 800 stron wielce interesującej lektury. Polecam.

Przygotowuje się pan do napisania swojej pierwszej książki?

- Nie, nie będę aktorem piszącym.

Chodzi pan do kina?

- Jak łatwo się domyślić, nie jestem jego wielbicielem, zwłaszcza tego, które się dziś kręci. Lubię filmy w 3D i animowane. Ostatnio byłem na "Alicji w Krainie Czarów". Polskie kino, no cóż... Na szczęście są kanały Kino Polska i TVP Kultura, które pokazują powtórki z lat 60. i 70. - filmy Kawalerowicza, Morgensterna, Wajdy. Oglądam je z sentymentem, to było fantastyczne kino. Współczesne próbuje za czymś nadążać albo coś załatwiać. I marnie mu to idzie. Dawno nie widziałem dobrego polskiego filmu.

A jakiego kina panu brakuje najbardziej?

- Pełnego entuzjazmu i szaleństwa. Opowiadającego o nas, z rozmachem, wspaniałymi rolami. Pełnego pasji i dającego pretekst, żeby się o coś pokłócić. Życie jest przecież zbyt krótkie, by traktować je jak telenowelę.

***

To nie tak jak myślisz, kotku | 13.00 | Canal+ Film | PIĄTEK

Trzy kroki od miłości | ale kino! | 14.45 | PIĄTEKale kino! | 8.00 | czwartek

Zaginiona | 16.30 | tvp 2 | PIĄTEK, czwartek

Nieruchomy poruszyciel | 4.20 | HBO 2 | czwartek

***

Jan Frycz

Miłośnicy kina pamiętają go jako Filipa w "Egoistach" Mariusza Trelińskiego, dowódcę oddziału Siemiana w "Pornografii" Jana Jakuba Kolskiego, ojca w "Pręgach" Magdaleny Piekorz. Ma w dorobku pięć nominacji do Orła, z czego jedna przyniosła mu statuetkę ("Pornografia"). On sam jednak, jak twierdzi, najbardziej lubi i ceni pracę w teatrze. Za tydzień skończy 56 lat. Urodzony i wychowany w Krakowie, ukończył tamtejszą PWST. Zadebiutował w 1978 roku rolą Edmunda w "Damach i huzarach" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze im. J. Słowackiego. Pośród dziesiątek interesujących ról, które zagrał, najbliższe mu są te, które były efektem współpracy z Krystianem Lupą: Iwana Karamazowa w "Braciach Karamazow" oraz Escha w dwóch odsłonach "Lunatyków".

Był aktorem Teatru Słowackiego i Starego w Krakowie, Polskiego i Narodowego w Warszawie. W tym ostatnim można go obecnie oglądać w tytułowej roli w "Iwanowie" w reż. Jana Englerta, a także jako Stomila w "Tangu" zrealizowanym przez Jerzego Jarockiego. Jest ojcem Gabrieli, Olgi, Antoniego i Michała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji