Artykuły

Diderot w szlafroku

Teatr Ateneum w Warszawie: LIBERTYN Erica-Emmanuela Schmitta. Przekład: Barbara Grzegorzewska. Reżyseria: Wojciech Adamczyk, scenografia: Paweł Dobrzycki. Premiera 29 I 2000.

Publiczność kocha takie sztuki. Bulwar ożeniony z odrobiną ironii i "głębszym znaczeniem" to niezawodna recepta na sukces. Byleby tylko znaczenie nie było zbyt głębokie, a ironia za cienka; widz mógłby się zmęczyć... Eric-Emanuel Schmitt doskonale zna reguły tej gry. Potrafi zręcznie pisać, umie zainteresować, zna uroki paradoksu oraz niespodzianki. No, i rzecz nie do pogardzenia, kroi dla aktorów role wedle wszelkich prawideł teatralnego efektu. We Francji jest dzisiaj dramatopisarzem znanym i popularnym, w Polsce dopiero go poznajemy. Po "Wariacjach enigmatycznych" przyszła u nas kolej na inną jego sztukę, której bohaterem jest Denis Diderot. Na dobrą sprawę, słowo bohater akurat tutaj nie wydaje się najbardziej odpowiednie. Wielki Francuz, jeden z najświetniejszych umysłów epoki Oświecenia, filar encyklopedystów przyłapany został przez autora w zaciszu domowego gabinetu i, najzupełniej dosłownie, w szlafroku. Znamy ten chwyt, znamy. Wielkość ściągnięta z piedestału, odbrązowiona i pokazana niczym zwykły zjadacz chleba, którego nękają niezliczone życiowe kłopoty. Rzecz jasna, kłopotem pierwszym i zasadniczym naszego libertyna są kobiety. To zresztą całkiem zabawna galeria, w której znajdują się reprezentantki odmiennych temperamentów i sfer wieku. Od wścibskiej dzierlatki, którą w Ateneum gra Agata Buzek, przez córkę - wyemancypowaną pannicę i skwaszoną żonę, po tajemniczą (rzekomą, jak się okaże) malarkę. I ona właśnie w owym damskim kwartecie gra pierwsze skrzypce.

Sam pomysł fabularny jest prosty. Oto wielki Diderot pozuje do portretu. Intymny seans zakłócają przybysze z zewnątrz. Przychodzi kawaler Baronnet (Grzegorz Damięcki), który żąda hasła "moralność" do encyklopedii, i to natychmiast. Po nim nawiedzają gabinet panie. Z całej tej damskiej parady, z kolejnych czułych duetów wyłania się powoli główny temat. Dowcipna szermierka słowna pomiędzy filozofem a damami (w której jednak trafiają się mielizny, pseudozłote myśli i dowcipy ciężkie jak topór, choćby ten o Leibnizu i teściowej, wina to autora czy tłumaczki?), a także pikantne zaloty układają się w kolejne ogniwa sporu. Jego przedmiotem jest natura miłości. Czy, podobnie jak moralność, podlega ona prawom przyrody? Gdzie i w jaki sposób przebiega granica pomiędzy wolnością a determinacją (czytaj biologiczną) w miłości. Powiedzmy otwarcie - od biedy, i tylko dużym kredytem zaufania można Libertyna Schmitta nazwać "komedią filozofującą", ściślej mówiąc, autor zgrabnie rozpisuje filozoficzne paradoksy na postaci, sytuacje i motywy. Jednym z nich dzieli się z nami piękna pani Therbouche, złodziejka, która podaje się za portrecistkę, grana w Ateneum przez Marię Pakulnis (bardzo przypomina mi ta postać damę z Crebillona, którą aktorka grała na Scenie Prezentacje; Pakulnis jest specjalistką od takich ukostiumowanych drapieżnic). W finale pani Therbouche śmiało mówi o akcie miłosnym pomiędzy kobietą i mężczyzną. Ten nasycony intymną emocją, prowokujący monolog wywraca na nice błyskotliwe formułki, zwłaszcza tę o moralności, jakimi sypie filozof. Nagle kończy się buduarowa gra prawdy i zmyślenia. Pakulnis trafnie rysuje niejako dwie bohaterki w jednej. Najpierw tę, która udaje kogoś innego, a dopiero pod koniec przedstawienia tę drugą, o ileż ciekawszą i inteligentniejszą, niż się nam na początku wydało. Sztuczność jej zachowań, nadmierna ostentacja w słowach i gestach tłumaczy się hazardem, jaki prowadzi. Kiedy zdobywa Diderota, maska, która ją chroni, spada. Anna jest już tylko kobietą zakochaną. Odwrotnie Diderot - nie jest ani tak szczery, ani tak zdeterminowany. Leonard Pietraszak konsekwentnie trzyma się jednej linii interpretacyjnej; gra cynika i lwa salonowego, wyraźnie zmęczonego swoim powodzeniem. Aktor, który obchodzi tą rolą czterdziestolecie pracy scenicznej, zdaje się nie mieć nawet krzty złudzeń co do charakteru swojego bohatera. Libertyn Diderot pozostanie libertynem. Nie napisze do encyklopedii hasła moralność, miejsce zostanie niewypełnione, puste. Przedstawienie Wojciecha Adamczyka ma niewątpliwie zalety. Toczy się wartko, cieszy oko bogatą - jak na kameralne warunki - wystawą, która aż kapie od złota, i doskonale bawi publiczność. Można więc Libertynowi wróżyć długotrwałe powodzenie. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że buduar zwyciężył filozofowanie. To, co jest w sztuczce Schmitta najciekawsze, tropy wiodące do filozoficznych paradoksów, nie zostało dostatecznie mocno wydobyte. Dlatego trudno jest uwierzyć, że Schmitta stawiają dzisiaj Francuzi obok takiego np. Koltesa. Wypada więc czekać na następne polskie realizacje jego sztuk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji