Artykuły

Mądrze... czy to mało?

Historia jest znana, opisana dokładnie przez pamiętnikarzy i dziejopisów. Rozegrała się we Florencji blisko 450 lat temu. Noc z 5 na 6 stycznia, poprzedzająca Wieczór Trzech Króli. Wszyscy sposobią się do beztroskiego ludowego święta. Tej nocy nad ranem zamordowany został podstępnie książę Aleksander Medici, władca Florencji. Był zbrodniczym tyranem i rozpustnym okrutnikiem, a więc zapewne nikt go nie żałował. Zabójstwa dokonał jego krewny, Lorenzo Medici, najstarszy syn potomka młodszej linii Medyceuszów. O życiu Lorenza wiadomo dość dużo. "Wątły, o smagłej twarzy, melancholijny, nerwowy; nie umie się śmiać, tylko szydzi; ten wykształcony poeta i humanista miewa absurdalne pomysły: w Rzymie poutrącał głowy wszystkim posągom zdobiącym łuki Konstantyna, zapewne aby zwrócić na ciebie uwagę", zanotuje historyk. Za ten barbarzyński wybryk został wygnany przez papieża i przybył do Florencji. Wkrada się w łaski księcia. Przez dwa lata jest jego powiernikiem, rajfurem i szpiegiem, bierze udział w łajdactwach i orgiach. Wreszcie owej nocy udaje mu się zwabić podejrzliwego Aleksandra do swego domu i tu, przy pomocy najemnego zbira o imieniu Scoroncocolo, zabija. Droga do wolności i republiki otwarta. Przywódca republikanów Filip Strozzi obwołuje Lorenza nowym Brutusem. Narazie jednak Brutus musi uciekać z Florencji. Jego czyn nie zdał się bowiem na nic, nie przyniósł ani wolności, ani upragnionej republiki. W trzy dni po śmierci Aleksandra, Florencja ma już nowego księcia. Jest nim Kosma Medici. Okrucieństwem przewyższył poprzednika. Lorenzo ucieka z Florencji, tuła się po świecie, wreszcie pewny już bezpieczeństwa powraca do Wenecji. Od zabójstwa Aleksandra minęło 11 lat. I tu dosięga go mściwa ręka Kosmy. Dwaj opłaceni łotrzykowie zawierają z nim znajomość, zdobywają przyjaźń i mordują. Zatrutymi sztyletami, dla większej pewności zapewne. Historia się powtarza. Tyle że finał jej jest inny. Mordercom udaje się ujść bezkarnie. Żyją potem długo i dostatnio z zapłaty za zbrodnię.

Fakty są więc znane. Zagadkowe pozostają motywy. Mądrzy i dociekliwi historycy zastanawiali się nad prawdziwym celem zgładzenia Aleksandra, usiłowali odgadnąć powody czynu Lorenza. Daremnie. Kim był naprawdę Lorenzo? Patriotą, ideowcem, fanatycznym obrońcą wolności, samotnym buntownikiem o nieugiętej, szlachetnej duszy? Czy też może maniakiem opętanym ambicją, chęcią sławy lub władzy, niezrównoważonym, pospolitym szaleńcem? Anarchistą, jak to określano niegdyś. Terrorystą, jak powiedzielibyśmy dziś. Odpowiedź nie jest ani prosta, ani łatwa. Dla historyków przykładających szkiełko do faktów i tylko faktów, a także dla zwykłych zjadaczy chleba, mierzących każde niepospolite, niezbyt jasne postępowanie skalą swoich powszednich doświadczeń.

Tajemnicza zbrodnia, dziwne okoliczności, jakie poprzedzały czyn niezwykłego florenckiego zawadiaki, podziałały silnie na wyobraźnię niezwykłego poety. Alfred de Musset odkrywał w sobie podobnie niezrównoważoną naturę, niewytłumaczone, nagłe porywy uczuć, składające się na pełne kontrastów, lekkomyślne życie. Burzliwe i krótkie. Dwudziestoczteroletni Musset pisze dramat o swym niemal rówieśniku sprzed wieków. Daje w nim własną interpretację znanych ze starych kronik faktów. Lorenzo jest zatem bohaterem walczącym o wolność. Bohaterem tragicznym, bowiem wie, że czyn jego będzie daremny. Nie wierzy w powodzenie spisku republikanów. Więcej, gardzi ludźmi. Zbyt dobrze poznał ich małość. Wie, że zło jest silniejsze od cnoty i zaraźliwe jak choroba. Dramat Lorenzo rozgrywa się na obfitym, skomplikowanym tle matactw i intryg dworskich. Pracowicie splątany jest ten układ sił, grą interesów, która w efekcie zamiast wolności przynosi nową, jeszcze gorszą niewolę.

Już tytuł jest przewrotny. "Lorenzaccio" to lekceważąca, pogardliwa odmiana imienia Lorenza, człowieka w masce zdrajcy, tchórza i szubrawca, który żył otoczony ludzką nienawiścią, napiętnowany wzgardą i wstrętem. Zawiły i psychologicznie złożony portret Lorenza dyktowała Mussetowi gorzka wiedza o człowieku. Portret to pełen sprzeczności, dysonansów, niejednolity i niejednoznaczny. Adolfowi Budnickiemu przypominał raczej Raskolnikowa niż Brutusa czy naszego Konrada Wallenroda; Ale to nie wszystko. Musset dzielił los naszych romantyków. Pierwszą jego komedię wystawioną w Odeonie wyśmiano i wygwizdano. Pisał potem do szuflady, nie dla sceny, nie krępując się zbytnio wymaganiami teatru i panującą modą. "Lorenzaccio" jest więc dramatem niemiłosiernie długim i rozwlekłym. Wiele tu wątków, zmian dekoracji, zawiłe pplityczno-łóżkowe intrygi, tłum postaci wygłaszających tasiemcowe tyrady, wszystko to stwarza teatrowi trudności niełatwe do pokonania. Rzadko też grywany jest ten dramat. Można wykroić z niego kilka teatrów. Najprościej zrobić z "Lorenzaccia" barwny fresk historyczny, a więc przedstawienie ładne, w którym intryga pochłonie wszelką myśl. Jest bowiem w tym dramacie materiał na spektakl kosztowny co prawda, ale efektowny.

"Lorenzaccio" w warszawskim Teatrze Współczesnym nie jest przedstawieniem efektownym. Nie ma w nim teatralnego blichtru, inscenizacyjnych pomysłów, chęci zabawienia urodą, uwodzenia powierzchowną aluzją. Zapewne już niewielka i ciasna scena teatru ogranicza mocno możliwości, ale i na małej scenie też można przecież poszaleć. "Lorenzaccio" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego nie ma szerokiego oddechu romantycznej dramy. Z rozgadanego, rozrzutnie chaotycznego tekstu powstało przedstawienie klarowne, gęste od znaczeń i wieloplanowe. Zaleski przeczytał "Lorenzaccia" poprzez dzisiejszą świadomość i wrażliwość, naszą wiedzę o człowieku, mechanizmach historii. Sensacyjna akcja jest jedynie pretekstem do próby powiedzenia paru prawd przykrych i bolesnych. Z dramatu Lorenza wydobywa Zaleski jego aspekt moralny, stawia pytania istotne i ważne. Czy dla dobra ludzi można popełniać bezkarnie zbrodnie? I gdzie jest granica uczciwości i człowieczeństwa? Co więcej, zainteresowało go nie tylko wyjaśnienie tajemnicy Lorenza, ale także zawart w utworze kontekst polityczny. Nie jedynie tragedia osamotnionej jednostki, ale również dramat społeczności. Poddanej tyranii, ale biernej; upodlonej, ale niezdolnej do czynnego buntu; spiskującej wprawdzie zawzięcie, ale pozbawionej i heroizmu, i strategicznej przenikliwości zdolnej do gadania i wznoszenia okrzyków, ale nie umiejącej zdobyć się na konkretne, celowe działanie. Te dwa plany, moralny i polityczny, powiązane są misternie, przeplatają się i nakładają.

Kim jest Lorenzaccio? Jaki jest? Romantyczny heros w masce rozpustnika. Łatwo to zagrać aktorowi dysponującemu pewną techniką. Pozornie. Dwie twarze Lorenza, ta dla ludzi i prawdziwa, skrzętnie ukrywana, stopniowo odsłaniana, prowokują do rozwiązań uproszczonych, według schematu czarne-białe. Tu zgrywa, a tu cierpienie. Zadanie nęcące i niewątpliwie efektowne. Zwłaszcza że Krzysztof Kolberger ma urodę, wdzięk amanta i pewną szlachetność. Nałożyć na te, warunki maskę kabotyna i rola gotowa.

W przedstawieniu Zaleskiego postać Lorenza konstruowana z wielu barw i odcienie, odczytanych starannie z tekstu. I zagrana przez Kolbergera cienko, ale czytelnie. Rzecz tym trudniejsza, że Lorenzo w dramacie Musseta nie przechodzi właściwie ewolucji, nie zmienia się wraz z wydarzeniami. Cała więc dramaturgia postaci polega, na drążeniu jej w głąb, odkrywaniu owej zagadki skomplikowanych meandrów ludzkiej siły i słabości. Kolberger gra Lorenza na zmiennych rytmach uczuciowych. Jest prawdziwy, także w błazeństwie, tylko od początku jest w nim jakaś niezwykła nerwowość. Łajdactwo było kiedyś suknią, a stało się skórą. Dwa lata udawania i nikczemnego życia muszą okaleczyć każdego. Degradacja człowieka jest zjawiskiem nieodwracalnym, a więc Kolberger błaznuje nie tylko wobec Aleksandra czy obcych. Także w scenie z Filipem Strozzim, kiedy odkrywa mu zamiar zabicia tyrana i zawiłą grę, jaką prowadzi, aby spełnić swoją misję. Nawet kiedy jest sam ma momenty błazeństwa. Lorenzo cały mieści się w skórze łajdaka. Niemal cały. Deprawowanie ludzi sprawia mu prawdziwą satysfakcję. To nie maska, to jego prawda. Już prawdą.

Grą Lorenza zaznacza Kolberger w dwóch momentach. Oto szpada podana mu przez Aleksandra dotyka ostrzem szyi wroga. Wystarczy lekki ruch, aby zabić. Niespodziewana okazja, a może prowokacja? Scena ta, jak wiadomo, kończy się udawanym omdleniem Lorenza. Tutaj zyskuje ono dodatkową motywację. Czytelny jest też podtekst kwestii: "Jak łatwo kła-mań bezkarnie głupcom".

"Brutus", to imię powtarza się często. Także w ustach Lorenza. I jeszcze słowo "mord". Mord, a więc czyn niegodziwy, który ma usprawiedliwić wszystkie występki, uczynić życie na powrót godnym, zwłaszcza jeśli popełnia się go dla idei, w imię wolności, a więc wartości najwyższej. A;e po drodze wartość ta traci swój wymiar i cenę. Władza daje inną perspektywę widzenia ludzi. Władca ogląda ich odmienną twarz. Widzi strach, przekupność, lizusostwo, chęć kariery za wszelką cenę, małość i podłość. Człowiek ukazuje więc oblicze godne pogardy. Może prawdziwe, pod maską godności i uczciwości, za zasłoną szlachetnych gestów słów. Kolberger gra tę wiedzę i samoświadomość, a równocześnie nadzieję, cień nadziei, że przecież znajdzie się ktoś, kto go zabije, że ta nienawiść spełni się ostatecznie w czynie. Na razie musi wypełnić swój zamiar, choć wie od początku, że nie zda siej on na nic. Nie przyniesie ani wolności, ani republiki. Spiskująca opozycja nie zorganizuje się, aby sięgnąć po władzę, wykorzystać ten mord i dać wolność poddanym. Idea, której się poświęca, ma także gorzki smak zemsty za plugawe życie i utraconą wiarę. Brzemię zemsty - czym jest w istocie, skoro skuteczność czynu jest wątpliwa? Mord, nawet polityczny, a więc uznany za słuszny, sprawiedliwy, jest jednak zabiciem człowieka, choćby ten był zwyrodnialcem i tyranem. Lorenzo uderza trzy razy. Za każdym razem jest w tym determinacja, ale i odraza. Do tego obrzydliwca za to, że nie umiera. I do siebie za to szlachtowanie, które miało być spełnieniem. Rozpacz, a nie uniesienie dominują w tej scenie. Dalej może być już tylko śmierć. A więc Lorenzo szuka śmierci, prowokuje ją. Ginie nie z ręki zbira. Zabijają go ludzie, za których się poświęcił i za ich wolność zamordował. Zabiją dla pieniędzy. Może ze strachu. Bardzo to piękna rola, złożona i bogata postać.

Świat zapełniają ludzie. Jedni walczą o swój interes, jak kardynał Cibo. Inni są szlachetni i walczą o idee. Naiwnie, jak margrabina Cibo, która wierzy, że przez łóżko trafi do sumienia Aleksandra. Gdzieś naokoło spiskują zwolennicy wolności. Niektórzy dają się łatwo przekupić. Inni chcą działać. Ale muszą mieć wodza. Jednego, wybranego. Filipa Strozzi. Więc kiedy Filip nie stanie na czele buntowników, pozostaną bezczynni i nie odważą się proklamować republiki po śmierci księcia. Rada ośmiu głosuje za nowym tyranem. I dopiero kiedy już wiadomo, że nastała nowa władza, ktoś wznosi okrzyk: "Precz z tyranią!". Te ludzkie postawy wydobyte są wyraźnie. Skądś jakbyśmy je znali. Brzmi to swojsko, niebezpiecznie znajomo. Wiemy to z doświadczeń historii. Naszej, nie włoskiej, ani francuskiej. Lub także naszej. Jest w tym przedstawieniu jakby projekcja naszych porywów i naszych historycznych klęsk. Ten samotny zabójca, wódz wycofujący się w ostatniej, decydującej chwili, daremny zryw, zaprzepaszczony i nie wykorzystany, niepotrzebny choć heroiczny, Lorenzo mógłby nosić kostium podchorążego i mogłoby się to wszystko rozegrać na przykład w Łazienkach. Pod tytułem "Spisek koronacyjny". Przesadzam? Być może. Ale skoro takie myśli nasuwają się natrętnie podczas przedstawienia, coś w tym przecież być musi.

Spektakl Zaleskiego rozgrywany jest w jednej, pomysłowo zakomponowanej przez Wiesława Olkę dekoracji. Płaską niczym szuflada scenę zabudował on plątaniną schodów, podestów, zasłon, tajemnych przejść. Od początku temperaturę narzuca muzyka Jerzego Satanowskiego, dynamiczna, agresywna i bardzo piękna. Przedstawienie ma tempo, toczy się wartko, sprawnie i szybko. Ma rytm i rosnące napięcie.

Oprócz Kolbergera podobał mi się jeszcze Adam Ferency jako Aleksander. To nie tylko tępy okrutnik, ale wcale przemyślny i przewrotny cynik. Także rozpustnik, oczywiście. Ferency gra na reakcje otoczenia, pilnie śledzi partnerów. Ten Aleksander lubi łamać ludzi, upadlać, czytać w nich strach. Jest w tym okrutna perwersja, perfidna zabawa. Gra także z Lorenzem i jemu, jakby i na nim sprawdzał swoje prowokacje. Nie do końca to dograne, ale zaznaczone wyraźnie. Ciekawy i niebanalny rysunek roli.

"Lorenzaccio" w Teatrze Współczesnym nie jest wydarzeniem artystycznym. Tak pomyślane przedstawienie wymaga nieprzeciętnego aktorstwa całego nie małego zespołu. Wprawdzie tematy postaci zagrane są czytelnie, ale wiele tu ról nijakich, słabych lub po prostu bardzo niedobrze zagranych, jak na przykład kardynał Cibo Janusza R. Nowickiego.

Zaleski podjął próbę spenetrowania ciekawych, ale uciążliwych ścieżek ludzkiej psychiki, splątanych i wplątanych w wydarzenia, które stają się historią. Czyli tego, co powinno być istotą i tematem teatru. Jest to rozmowa z publicznością, poważna i niełatwa. Teatr rzadko usiłuje zmusić do myślenia. Częściej widzimy żonglowanie balonikami efektownych pomysłów. Pustych, ale uwodzących mieniącymi się kolorkami. Rzetelny wysiłek poważnego traktowania teatru i publiczności zasługuje na szacunek, nawet jeżeli spektakl nie jest w pełni udany i zarzucić mu można wiele niedostatków. Na szczęście nie myślowych Przedstawienie "Lorenzaccia" jest z pewnością niedoskonałe. Ale jest mądre. A to dużo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji