Artykuły

Klasyka "nie do zdarcia"

Żywotność tego klasyka zdumiewa komentatorów nieodmiennie i wydawałoby się, że komedie Aleksandra Fredry kiedyś "wyczerpią się", ich znaczenia pogrążą się w banał, ich prawda przestanie intrygować. Ale nie: tego klasyka nie trzeba sztucznie reanimować, każde pokolenie literackie i teatralne dopisuje do jego recepcji nową kartę, dopowiada nowe interpretacje, dokłada swoje role. Sztuki Fredry okazują się za każdym razem literacko "pojemne", bogate w odcienie, zdolne do przyjęcia "w siebie" coraz to innego doświadczenia, teatralnej prawdy, życiowego komizmu. Niedawno małą monografię autora wydał Wojciech Natanson, teraz na półkach księgarskich w popularnej serii Wiedzy Powszechnej "Profile" znalazła się książka Krystyny Poklewskiej "Aleksander Fredro", a w pismach literackich znajdowaliśmy rozdziały, przygotowywanej przez znakomitego poetę Jarosława Marka Rymkiewicza, potężnej pracy o autorze "Zemsty". Rzecz Rymkiewicza, nowatorska w interpretacji, wzbudzi zapewne żywe dyskusje "fredrologów", ale z jej prezentacją poczekamy do edycji całości.

Tymczasem w Teatrze Narodowym Adam Hanuszkiewicz wystawił "Męża i żonę", jedną z mniej popularnych komedii Fredry, o której krytycy pisali, że zachwyca swoją elegancją, finezją, ironicznym dystansem. Hanuszkiewiczowi tego było za mało i posłużył się konceptem Boya-Żeleńskiego, wedle którego "Mąż i żona", to jakby swego rodzaju epilog "Ślubów panieńskich". Nie wydaje się, żeby wszystkie pomysły tego przedstawienia były szczęśliwe, ale ja nie o tym chciałem.

Bo na początku zdajmy sobie sprawę, że ta komedia szokowała. Mało tego, wywoływała niesmak nawet u wybitnych historyków literatury. Znakomity polonista, jakim bez wątpienia był hrabia Stanisław Tarnowski, pisał jeszcze w 1895 r., że "Mąż i żona" to komedia "pod względem artystycznym prawie doskonała", ale "wstrętna i oburzająca przez stępiony zmysł moralny swoich figur". I to jeszcze tylko w szkicu, który potem podobał się - tak, tak - samemu Boyowi.

Zazwyczaj niewiele zastanawiamy się nad historią społecznego odbioru dzieł sztuki, nad zmiennością konwencji obyczajowych, które na tym odbiorze ważą, wszak może nas dziwić, nawet, że ta sztuka o perypetiach miłości małżeńskiej i pozamałżeńskiej tak ostro gwałciła poczucie moralne starych Polaków. Lecz oto ze sztuki zwracającej uwagę swoją niefrasobliwością wobec konwencji obyczajowych - stała się ona po prostu rzeczą przyswajaną poza tym konwencjami, splątującymi ją dotychczas jak ciasny gorset. "Mąż i żona" stała się sztuką artystycznego kunsztu, wykwintu języka, niebywałej naturalności samego wiersza. Muzykalny to był bowiem dramaturg, muzykalny jak poeta, bo poetą w istocie był. Fenomen jego pisarstwa w gruncie rzeczy polegał na instynkcie języka, na lekkości w osiąganiu efektów, lekkości jakby od niechcenia, ot tak jakby "życie samo" pisało sztuki. Ten brak wysilenia, owo "niechcący" - sprawia, że Fredro odkrywa nam się jako wielkość jakby mimochodem, jakby poza możliwościami naszej racjonalnej kontroli.

W "Mężu i żonie", wczesnej sztuce, napisanej w 1822 roku, jest już cały geniusz Fredry. Można się spierać - i krytycy lubili to czynić - czy pod względem artyzmu późniejsze utwory (np. "Śluby panieńskie") przewyższają ją czy też nie. Spory to jednak dosyć jałowe i umysł absorbujące trochę niepotrzebnie. Bardziej warto przypomnieć pewien wywód Adama Grzymały-Siedleckiego, którego druzgocące znawstwo Fredry przyprawia o zawrót głowy. Powiada on więc, że w "Mężu i żonie" nie widzimy żadnego starania o komizm i humor, ponieważ nasza autor pragnie tylko oskarżać i sądzić. Tu pauza, bo konkluzja tego wywodu, jest następująca: "Fredro pisał komedie, ale życia za komedię nie brał". Może dlatego jego humor jest tak wspaniały, że wynika z niezamierzenia? Śmiech jest tu "życiem samym", a nie stosunkiem do czegoś. Jest taka agenda o lwowskiej premierze "Pana Jowialskiego". Gdy kurtyna wzniosła się w górę, przed oczyma widowni przesunęły się sceny przepysznej lekkość i piękności. Publika z początku rozbawiona, z każdą chwilą zostawała wprowadzana trans śmiechu, aż wreszcie rozległ się śmiech tubalny jak czołg idący przez salę. I wtedy trzasnęło krzesło, a jeden z widzów wstał i z ostentacyjnym zdenerwowaniem opuścił teatr. Tym widzem był Aleksander Fredro.

Przeraził go ten gwałtowny, przepastny śmiech? A może figury, które powołał do życia były mu tak bliskie, że szyderstwo z nich dotykało go do żywego? Idźcie na "Męża i żonę", a być może znajdziecie odpowiedź na te pytania. W tej sztuce śmiech nie tkwi w zewnętrznych elementach naszego stosunku do świata, śmiech tkwi wewnątrz. Inaczej mówiąc, cala rzeczywistość nie tyle nadaje się "do śmiechu", co jest samym śmiechem. W świecie, którego jedyną zasadą jest lekkomyślność, śmiech staje się wewnętrzną koniecznością zdarzeń, nie ich powłoką i pozłotą. Śmiech nie jest pozorem, któremu oddajemy się na chwilę, zapomniawszy o przypadłościach świata tego, śmiech jest konsekwencją logiczną, jest jedyną metafizyką, jest - słowem czymś niesłychanie poważnym. Być może tu leży problem i być może gdzieś tu leży źródło żywotności Fredrowskiego humoru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji