Artykuły

Czy nie za dużo pomysłów?

Nowa inscenizacja Fredrowskiego "Męża i żony", opracowana przez Adama Hanuszkiewicza dla warszawskiego Teatru Narodowego - to suma kilku pomysłów. Pierwszy wywodzi się ze słynnego felietonu Boya na temat "Ślubów panieńskich" (1920 rok). Wyobraził on sobie, jak mógłby wyglądać epilog arcydzieła w wypadku rozczarowania Anieli i Gustawa. "Wart byłby napisania" - dodawał autor "Obrachunków" - "gdyby... go Fredro nie napisał sam". To "Mąż i żona": Wacław to o lat dziesięć postarzały Gustaw, Elwira to Aniela jako kobieta trzydziestoletnia. Ale Boy ostrzegał przy innej okazji! Nie należy teorii przenosić na scenę. Papier jest cierpliwy, teatr wymaga precyzji. Rzucając swój pomysł, zarazem zabawny i pouczający, autor "Obrachunków" wiedział, że nie należy tego rozumieć dosłownie. W innej atmosferze, w innych nastrojach, w świetle odmiennej filozofii życiowej powstawał "Mąż i żona", swobodny i lekki żart młodzieńczy: co innego znaczy dzieło dojrzałe, jakim są "Śluby". Gdy więc Adam Hanuszkiewicz czyni z kilku miłosnych scen "Ślu-bów" rodzaj prologu do "Męża i żony" - uzyskuje niewiele. Poza żartem i, może, pobudką do dyskusji.

Gorzej z pomysłem drugim, który rozbija komediowe sytuacje, konsekwentnie przez Fredrę pomyślane i przeprowadzone. W różnych partiach spektaklu wprowadzono fragmenty "Słowik" Kamińskiego z 1790 roku. Pretekstem owych intermediów są może wzmianki o teatrze w "Mężu i żonie". Ale właśnie państwo Wacławowie mają na spektakl jechać; nie on do nich; nie jest to przedstawienie wędrowne. Jeśli chodziło o "podmalowanie" kolorytu epoki, zabieg nie wydaje się potrzebny; Fredro dostatecznie się o to postarał. Celem był więc zapewne "kawał", czy "zgrywa", czy powiększenie zespołu.

Wreszcie: pomysł trzeci - "unowocześnienie" stylu gry, dialogów, rysunku postaci. Można zrozumieć, że Daniel Olbrychski wymawia słowa z akcentem lekko arystokratycznym, mówiąc miłosne tyrady Gustawa. Zapewne chodziło o zbliżenie tej postaci do Wacława z "Męża i żony". Gorzej, że scena miłosna w "Mężu i żonie" odbywa się - ni stąd, ni zowąd, w dwóch stojących obok siebie wannach - i to w parku. Surrealizm? Groteska? Kpina? Może - ale chyba za mało zabawna.

Gorzej także, gdy Wacław i Alfred mówią część tekstu w szlafrokach, czy półnago, że Justysia ukarminowanymi ustami czerwieni pierś partnera, który jej z kolei zabarwia policzek. Gdy słowa mężczyzny (o pocałunkach) wkłada się w usta - dziewczyny. Takich pomysłów, równie ekscentrycznych, jest w przedstawieniu bez liku.

Dopiero pod koniec wychodzi na jaw, że dowcip "Męża i żony" działa świeżością i celnością dialogu oraz młodością doskonałych, a pełnych werwy, aktorów. Daniel Olbrychski ma szereg kapitalnych i bardzo trafnych akcentów. Krzysztof Kolberger objawia ton młodego dandysa, nieco zepsutego powodzeniem. Umie też replikować; utalentowana Jadwiga Jankowska-Cieślak (Elwira) byłaby zapewne pyszną, niemal wymarzoną Justysią. Jej humor i swoboda, wyczucie wiersza i zwinność wdzięk i ton subretki - wszystko predestynuje ją do trudnej, ale jakże wdzięcznej roli dziewczyny, której w "Mężu i żonie" przypadają zadania najaktywniejsze. Przecież to właśnie Justysia prowadzi grę i wokół niej kręci się akcja. Halina Rowicka wydała mi się w tej roli - zbyt liryczna, bierna. Nawet słów o klasztorze nie kwituje mimiczną reakcją. Słowem, mógłby to być wyborny spektakl... gdyby był trochę inny. Bez nadmiaru pomysłów, za to z rozwinięciem gry zespołu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji