Artykuły

"Mąż i żona" dell'arte

W czasie spektaklu Hanuszkiewiczowskiej inscenizacji Męża i żony, który oglądałem (nie była to żadna z premier), zdarzył się nieprzewidziany drobiazg: Krzysztof Kolberger (Alfred) w ferworze gniewnych wyrzutów kierowanych do Justysi (gdy się dowiedział, że i jego "zdradziła") upuścił trzymaną w ręku laseczkę. Laseczka potoczyła się po scenie i spadła na widownię. Aktor nie przerwał tyrady, ale oto jeden z widzów z pierwszego rzędu laseczkę podniósł i położył na proscenium. Kolberger ani trochę się nie speszył, błyskawicznie chwycił zgubiony rekwizyt, a między wiersze mówionego tekstu, nie gubiąc zresztą rytmu, wtrącił elegancko "dziękuję". Został za to nagrodzony gromkimi brawami i dodatkowym rozbawieniem widowni. Zdarzenie błahe na pozór - jak mówi poeta - ale idealnie mieszczące się w stylu i charakterze przedstawienia Fredrowskiej komedii, jakie ujrzeliśmy w Teatrze Narodowym.

Jak to należy rozumieć? Ano tak, że wszystko właściwie mogłoby się na scenie jeszcze wydarzyć, ktoś stanąłby na głowie, a ktoś inny wziąłby zimny prysznic, jeszcze jakieś partie tekstu można by wyrzucić, jeszcze jakieś - spoza Męża i żony - dodać, inne poprzestawiać i pozamieniać postaciom - i wszystko byłoby w porządku. Jak w komedii dell'arte. Z jej zasadą improwizacji i swobodnych wariacji "na temat". I zabawa jest nawet dobra. Dla tych, którzy nie znają właściwych wartości i właściwego smaku tematu. Tematu - czyli Męża i żony Aleksandra Fredry...

Przyznam, że raz po raz się zżymałem, a przecież nie należę do przeciwników teatru Adama Hanuszkiewicza, wręcz odwrotnie. Po prostu tym razem mnie nie przekonał. Jestem pewien, że dowcipniejszy, bardziej elegancki i precyzyjny jest w Mężu i żonie sam Fredro niż to, co zrobił z nim reżyser.

A zrobił rzeczy wiele i bardzo różnorodnych. Po pierwsze założył sobie, że Mąż i żona jest w prostej linii dalszym ciągiem Ślubów panieńskich. Wiadomo, że padały podobne supozycje w komentarzach krytycznych, rzucił takie zdanie Aleksander Bruckner, rzucił i Boy-Żeleński, ale przecież trudno traktować je dosłownie. Były to luźne, swobodne i dość marginesowe skojarzenia. Tym bardziej, że Śluby panieńskie to utwór i znacznie późniejszy, i rozgrywający się w innym środowisku - sielsko-anielskim - i odznaczający się zupełnie innym stosunkiem autora do bohaterów.

Hanuszkiewicz pojął to aż nadto dosłownie, bo jego Mąż i żona zaczyna się fragmentem Ślubów, w którym zakochany w Anieli Gustaw dyktuje jej list do "innej Anieli". A w programie bohaterowie Męża i żony nazwani są Gustaw-Wacław i Aniela-Elwira. Idąc tak dalej można by od biedy Alfreda poprzedzić imieniem: Albin, a Justysię - Klara, gdyby Justysia nie była pokojówką... Scena ze Ślubów nie trwa na szczęście długo, bo za chwilę Gucio staje się znudzonym żoną Wacławem, a Aniela Elwirą, ale potrafi skutecznie zamącić cudowny od początku rytm tej komedii Fredry, na którą przyszliśmy do teatru.

Rytm ten jest już zresztą zakłócany i rozbijany do końca, ale szczególnie dotkliwie w pierwszej części przedstawienia. Miłośnikowi Męża i żony włos jeży się na głowie, gdy widzi i słyszy te wszystkie przeinaczenia tekstu, przestawianie scen, niepotrzebne skróty wybornego wiersza. Nigdy nie byłem ortodoksyjnym tropicielem "niewierności" teatru wobec, tekstu autora. Rzecz jednak w tym, że ekwiwalent, jaki daje reżyser Męża i żony za zmiany i przeinaczenia nie jest artystycznie równoważny temu, co tracimy z oryginału.

Chwilami zaś wprowadza reżyser rzeczy wręcz zdumiewające. Można bowiem jeszcze przyjąć opisaną już wyżej sprawę ze Ślubami panieńskimi. Można zrozumieć tendencję do wyostrzania frywolności sytuacji i podkreślania, czasem "na siłę", frywolności tekstu. Ale elementów wręcz surrealistycznych, wprowadzonych do precyzyjnie realistycznej komedii Fredry, przyjąć już nie potrafię. Na przykład scena miłosna Alfreda i Elwiry, która w oryginale otwiera akcję, poprzedzona jest w przedstawieniu kąpielą bohaterów w dwóch stojących obok siebie wannach!

No dobrze, niech będzie i kąpiel, to się czasem w podobnych sytuacjach w życiu nawet robi... Ale dlaczego na mrozie?! Bowiem pełne wełnistej piany wanny Alfreda i Elwiry ustawione są w głębi, w ogrodzie. A jest zima, co sugeruje niedwuznacznie wymalowany pocztówkowo widoczek - i nawet prószy śnieżek. Odpowiedź: żeby było śmieszniej - nie może chyba w pełni wyjaśnić tej sceny. Można się domyśleć, że reżyser założył sobie jakiś umowny nadrealizm całej zabawy, co jednak zasadniczo kłóci się z koncepcją autora.

A w ogóle w ogrodzie za oknami salonu (okno jest tylko jedno - wyjściowe, ściany nie ma) dzieją się jeszcze i inne dziwne rzeczy. Stoi tam oblodzony klawesyn, zwisają wielkie świeczniki i pojawiają się muzykanci w grubych kożuchach. Muzykanci przygrywają do kilku partii śpiewno-tanecznych, jakie wykonywane są w salonie przez bohaterów komedii przy współudziale trzech jeszcze panien służących i pięciu lokajów. Są to zresztą partie stylowe, pochodzą z opery Macieja Kamieńskiego Słowik (1790 r.). Tylko dlaczego muzycy marzną na dworze?

A teraz zastanówmy się przez chwilę, co - oglądając przedstawienie w Teatrze Narodowym - tracimy z Męża i żony. Otóż przede wszystkim przyjemność obcowania z jedną z najznakomitszych kompozycji komediowych w literaturze światowej. Z komedią o arcymistrzowskiej budowle, której naruszać i psuć nie należy. Mąż i żona przypomina niezwykle precyzyjny mechanizm, puszczony w ruch przy pomocy niezawodnie umieszczonych sprężyn akcji. A rytm tej akcji wyznacza cudowny wiersz, potoczysty i jakże zróżnicowany, dostosowany do funkcji, jaką ma pełnić w określonej sytuacji. Ten wiersz zapewnia komedii muzyczność i niemal taneczność.

Szkoda, że mu Hanuszkiewicz nie zaufał. Szkoda, że zamiast wyostrzać frywolności nie poprowadził precyzyjnie akcji, precyzyjnie i we Fredrowskim rytmie.

Zobaczylibyśmy wtedy w całej ostrości, że Mąż i żona jest komedią nie tylko bardzo zabawną. Że jej budowa właśnie służy jeszcze poza czysto zabawowymi i innym celom. Że jest to komedia cała utkana z ironii, niezmiernie złośliwa, aż zjadliwa w stosunku do czworokąta bohaterów. Tej jej cechy w przedstawieniu Teatru Narodowego nie widać prawie wcale.

Fredro złośliwie bawi się swoimi bohaterami, zastawiając pułapki sytuacyjne, wynikające precyzyjnie z akcji. Aktorzy warszawskiego przedstawienia bawią się 'nimi na swój sposób, przypominający komedię dell'arte. Te dwa rodzaje zabawy są nieco sprzeczne. Nie bez powodu jednak i Daniel Olbrychski (Wacław), i Krzysztof Kolberger mają świetne sceny tam, gdzie zbliżają się bardziej do Fredry, a więc w drugiej części przedstawienia.

Najciekawsza wydała mi się Jadwiga Jankowska-Cieślak w roli Elwiry. Wybitnie utalentowana aktorka (potrafiła bawić się graną postacią w sposób i Fredrowski, i współczesny. Scenę wyrzutów do Wacława po odkryciu jego związków z Justysią zagrała brawurowo. Nie gubiła też i nie rozbijała wiersza, co nie o wszystkich wykonawcach można powiedzieć. Najmniej udała się Justysią. Halina Rowicka była tylko rozleniwioną kochanką obu panów. A przecież Justysią jest w Mężu i żonie główną sprężyną akcji, postacią, co zwodziła wszystkich - i Alfreda, i panią, i pana - aż, wybierając wygodną miłostkę z Wacławem, została zaskoczona przez Elwirę. Ale w spektaklu mało dbano o dobitne uwyraźnienie akcji, gubiono ją i zacierano, bawiono się czym innym. Toteż wina za mało wyrazistą Justysię obciąża nie tylko aktorkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji