Artykuły

Głaz w strumyku

Są dziś zgaszeni. Wyzbyci życiowego impetu. Pogodzeni - choć pewnie nie do końca - z własną śmiesznością w oczach świata.

Do salonu literackiego w scenie otwierającej "Mizantropa" Alcest wchodzi chyłkiem, skromnie siada w tylnych rzędach. Usiłuje być miły. Nie chce zabierać głosu - ponieważ wie, że poniesie go pasja, że wygarnie wierszoklecie, ile jest warta jego grafomania, zepsuje szczebiot fałszywych komplementów, poobraża wszystkich. Cóż z tego, że bez sensu, skoro przedmiot sporu niewart był awantury? Skupiony, psychicznie zatrzaśnięty, poważny nad potrzebę młody mężczyzna nie ma nic z zakochanego w sobie mentora, z nawiedzonego kaznodziei. Alcest Wojciecha Malajkata jest bezsilnym niewolnikiem swego weredycznego charakteru, swojej nieumiejętności dostrajania się do otoczenia, swych kompleksów. Nie potrafi jednak zaprzeczyć własnej naturze, wyrzec się marzeń. Ja ją zmienię - mówi o swej pięknej i zimnej światowej kochance; raz jeden rozjaśnia się wtedy ufnym, jak u dziecka, uśmiechem.

Cały światek molierowskich intryg (towarzyskich, miłostkowych, przegrany proces) w przedstawieniu Ewy Bułhak schodzi na drugi plan. Owszem, oglądamy galeryjkę świetnie szkicowanych postaci (Arsena Anny Chodakowskiej - bodaj pierwsza komediowa, znakomita rola aktorki!). Na pierwszym planie jednak, niejako utrudniając krzątaninę wszystkim, jak głaz w środku strumyka tkwi Alcest - niedźwiedzio niezręczny, plączący się, obijający o bliźnich, dla których jest tylko dziwowiskiem. Śmieszny, rozbrajający w dziecinnym naburmuszeniu. Przygarbiony smutkiem. Malajkatowy mizantrop ma już w spojrzeniu nieuchronną klęskę człowieka organicznie niezdolnego do oportunizmu, kłamstewek, podłostek - więc i bezradnego, gdy cały ten oręż obróci się przeciw niemu. Te przygaszone oczy, z góry przegrane, cokolwiek by ich właściciel przedsiębrał, mocniej niż reżyserskie zabiegi przesądzają o emocjonalnej sile spektaklu w Studio; tekst w prozatorskim przekładzie Jana Kotta brzmi, jakby gdzieś zgubił swoje trzysta trzydzieści lat.

"Don Kichote" na kameralnej scenie Starego Teatru też nie chce pamiętać o czterech wiekach na karku. I też nie fabuła adaptowanej powieści liczy się tu przede wszystkim. Cervantesowskiego bohatera oglądamy przeważnie pozbieranego z pola bitwy: na łożu, w śmiesznej nocnej koszuli, zwierzającego się z pobudek, które pchały go do rycerskich wypraw, idealizowania Dulcynei, imaginowania sobie bogatego świata wyzwań, dążeń, cierpień.

Tudzież oglądamy jego otoczenie: fertyczną gospodynię (Ewa Kolasińska), zasadniczego i poczciwego Plebana (Zygmunt Józefczak), sympatycznego cyrulika, parę młodych. Czy ktoś kiedyś w lekturze, w teatralnej adaptacji zwracał na nich uwagę? To ci, co Don Kichota ściągnęli ze ścieżki błędnego szaleństwa na ziemię. Aliści nie są tępakami, mają swoje, na własną miarę skrojone marzenia. Inscenizują bukoliczną ucztę, ozdabiają głowy laurem, proboszcz zmienia się w "Pasterza Plebanio"; jest wino, śpiew, sielska sceneria pikniku przy ognisku. A obok o rycerskich powinnościach majaczy chory marzyciel. W oczach Jerzego Święcha jest szalony ogień i tęsknota z domieszką tego bezbrzeżnego smutku, na który chorował Alcest.

A Marek Fiedor, drastycznie kontrastując skale marzeń, nie potępia i nie poniża "pasterzy" z Manchy. Darzy ich sympatią, może nieco pobłażliwą - oni tu wytyczają horyzont normalności. Ewa Bułhak w "Mizantropie" jest okrutniej sza: grafoman Oront (Włodzimierz Press) czy rozerotyzowana intrygantka Arsena to postacie jednak karykaturalne. Ale już Filint i Elianta są modelowo rozsądni: para inteligentnych, giętkich oportunistów, szanowanych w towarzystwie, mających nawet własne zdanie (w bezpiecznych granicach oczywiście). Zawsze correct! A Celimena? Czegóż chcieć od tej ślicznej kobiety granej przez Joannę Trzepiecińską, która jak ryba w wodzie czuje się wśród salonowej paplaniny, intryg, gier i złośliwostek? Swego niezgrabnego ponuraka pewnie nawet rzeczywiście kocha - nie do tego przecież stopnia, by w imię miłości poświęcić jakąkolwiek cząstkę wygody i pozycji.

Współczesne przedstawienia o przegranych idealistach nie są umoralniającymi bajeczkami, nie ma w nich dydaktycznego smrodku. W tym też ich siła.

Podczas jednej z wypraw Don Kichote spotkał trupę wędrownych aktorów. W finałowych sekwencjach krakowskiego spektaklu owi komedianci właśnie inscenizują apoteozę umierającego rycerza. Naiwnie poetycką, chwilami surrealistyczną, widowiskowo efektowną. Piękną.

A w "Mizantropie" jest dziwna scena, sprawiająca w pierwszej chwili wrażenie, jakby reżyserka, wyrzynając wszystko co konwencjonalnie anachroniczne, o czymś zapomniała. Wchodzi służący Alcesta (Mieczysław Gajda), klasyczny gapowaty sługa z Molierowskich burlesek, wszystko mu leci z rąk, daje swemu panu okazję do komicznej połajanki. Po chwili wchodzi ponownie - teraz w postaci Zbigniewa Zamachowskiego - i wraz z Malajkatem grają scenkę raz jeszcze, w obłędnym tempie, terkocząc może po flamandzku, a może w języku wymyślonym. Więc co, absurdalny żart wyobraźni, czysty teatr, spontaniczny wygłup miałby być jedynym wyzwoleniem z pułapki, w którą złapał się Alcest? Szansą na odtrutkę?

W finale mizantrop odchodzi tam, gdzie nie ma ludzi. Na margines gorzknienia w samotności: to dziś miejsce zsyłki dla nieprzystosowanych duchem. A Don Kichote umiera niepostrzeżenie, bez patosu, może w swoistym ukojeniu. Jedynym, na jakie mógł liczyć.

W czasach, które życiowy oportunizm podniosły do rangi cnoty elementarnej, teatr jest dobrym miejscem do upominania się o racje przegranych idealistów. Owo upominanie ma wszakże sens tylko wtedy, gdy czynione jest tak mądrze. Bez dziecinady i kaznodziejstwa, trzeźwo. Dyskretnie. Kto ma zrozumieć, zrozumie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji