Artykuły

Nomen-omen za trzy grosze

Wszystko, co wyszło spod pióra Bertolta Brechta, znamionuje przemożna chęć przebudowy zastanego świata. Słynny dramaturg, reżyser i reformator teatru prawie każde ze swych większych dzieł zabarwiał porcją dydaktyzmu i przymusową lekcją klasowego rozbioru dziejów. "Operą za trzy grosze" (1928) próbował wygarnąć niemieckiemu mieszczaństwu jego dwuznaczną moralnie kondycję. "Aktor grający bandytę Macheatha powinien przedstawić go jako zjawisko mieszczańskie - pisał w "Uwagach" dołączonych do tekstu dramatu. - Sympatia mieszczaństwa dla bandytów wynika z błędnego mniemania, że rabuś nie jest mieszczaninem. Ojcem tego błędu jest inny błąd: że mieszczanin nie jest rabusiem. A więc nie ma różnicy? Owszem: rabuś czasem nie jest tchórzem". Wskazówki dla aktorów podbudowywał nieomal wypisami z "Kapitału" Marksa: "Te damy dysponują bez przeszkód swymi środkami produkcji - pouczał, jak grać role prostytutek. - Właśnie dlatego nie powinny wywoływać wrażenia, jakoby były wolne. Demokracja nie posiada dla nich tej wolności, którą ma dla każdego, komu można odebrać w każdej chwili środki produkcji".

Paradoksalnie, "Opera za trzy grosze" stała się jednym z największych sukcesów artystycznych w dziejach współczesnej sceny właśnie dzięki gorącym oklaskom mieszczan, którzy przecież są głównymi odbiorcami sztuki teatru na całym świecie. "Operę" Brechta uważało się - i wciąż się uważa - za europejski musical, dla którego tak serio traktowane przez autora kwestie społeczne są tylko tyleż barwnym, co nieco egzotycznym sztafażem.

Krzysztof Zaleski, inscenizator najnowszej warszawskiej premiery "Opery za trzy grosze", także przyjął ten punkt widzenia. Widz nie napotka tu nic więcej poza czystą sceniczną ilustracją tekstu Mackie Majcher, w gościnnym wykonaniu Piotra Machalicy, upaja słabą płeć (na scenie i na widowni) wdzięcznymi poruszeniami swej nienagannie odzianej sylwetki i magnetycznym głosem. W partiach mówionych. W śpiewanych już mniej.

Kłopot z tą "Operą". Przy wystawianiu jej w teatrach muzycznych, najwięcej do życzenia pozostawia aktorstwo. Na scenach dramatycznych - szwankuje strona muzyczna. Teatr Ateneum nie dysponuje odpowiednią akustyką, by dźwięki umieszczonej na balkonie orkiestry mogły harmonijnie zlać się w jedno z wokalnymi poczynaniami aktorów na scenie. Bez szwanku wyszła z tej trudnej próby Agnieszka Wosińska (Polly, gościnnie). Także Agnieszka Pilaszewska (Lucy), w "operowym" z nią duecie.

Trzeba jednak zauważyć, że polskie przekłady songów przed różnymi wykonawcami piętrzą zupełnie inne trudności. Song Jenny o piratach jest bodaj czy nie najtrudniejszy do odśpiewania w "Operze" i już samo jego poprawne wykonanie zasługuje na pochwały, brawa więc dla Marii Pakulnis. Krzaczastobrewy Pechum Mariana Kociniaka i jego żona Celia Krystyny Tkacz, od początku wywołali we mnie odruch estetycznego buntu swoim ekscentrycznie postrzępionym przyodziewkiem. A już całkowicie nie umotywowanym, trudnym do zaakceptowania zabiegiem, wydaje mi się wprowadzenie dziecięcego chórku, który niewinnymi głosikami wykonuje song o rekinach.

Uwzględniając inflację, spektakl nomen-omen za trzy grosze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji