Artykuły

Szczęście i wolność rozbitka

- W pewnym sensie ja również czuję się rozbitkiem. Przecież po tylu latach emigracji nie jestem już takim Polakiem, jakim byłem przed wyjazdem z kraju, a w żadnej mierze nie zostałem typowym Amerykaninem - mówi JAN A.P. KARCZMAREK.

Czy to prawda, że pierwszy w rodzinie muzykę do filmów komponował pański dziadek?

JAN A. P. KACZMAREK: Dziadek Kazimierz Maciński był skrzypkiem i miał mały zespół, kwintet fortepianowy, który grał aktualne przeboje do niemych filmów. Gdy trzeba było, dziadek komponował coś własnego. Zmarł, kiedy miałem dziewięć lat. Nie mieliśmy za dużo czasu, żeby poważnie porozmawiać. Ale pamiętam moją pierwszą próbę zagrania z nim w duo. Zacząłem się już uczyć grać na fortepianie i słyszałem, jak dziadek, ćwicząc ze swoim uczniem, powiedział "d-dur". Chciałem spróbować i ja. Gdy dziadek zapytał, co będziemy grać, odpowiedziałem "d-dur!". Oczywiście nie wiedziałem, co mówię, i nie zagrałem tego, co trzeba. Był zawiedziony. Przypominam sobie też, jak wprowadzał mnie w swój muzyczny świat, zabierał w kościele na chór, gdzie w uroczystych chwilach grał na skrzypcach. Przesiadywałem tam zdumiony odmiennością perspektywy, niewidoczny dla uczestników nabożeństwa. No i był jeszcze ten pełen tajemniczości moment wejścia po krętych schodach.

Oglądał pan pierwsze filmy w tym samym kinie, w którym grał dziadek?

- Tak, ale to już były zupełnie inne filmy, np. "I ty zostaniesz Indianinem". Do Konina, gdzie się urodziłem, dochodziły nieliczne tytuły i pójście na seans było naprawdę dużą rozrywką. Kiedy dorastałem, najważniejszy okazał się teatr. Tam dotykało się tajemnicy. To była prawdziwa intelektualna przygoda. Kino stało się niepoważnym celuloidowym światem. Tak naprawdę odkryłem je dla siebie dopiero w Ameryce.

Nauka gry na pianinie była dla pana wielką męką?

- Moja mama marzyła, żebym został śpiewakiem. Potem skrzypkiem. I kiedy miałem sześć lat, rodzice kupili mi skrzypce. Zakochałem się w tym instrumencie od pierwszego wejrzenia. Już pierwszej nocy wziąłem go do łóżka, przykryłem czule kołdrą. Potem o mojej miłości zapomniałem i, jak zwykle z dużym rozmachem, wskoczyłem do łóżka. Taki był koniec kariery skrzypka. Fortepian to solidny instrument, nic mu z mojej strony nie groziło. Gra na nim stała się torturą, kiedy ruszyły hormony nastolatka. Czas było na przygodę, a ja musiałem ćwiczyć Bacha. O granie trwała w domu wojna. W ósmej klasie udawałem kontuzję, bandażowałem prawą rękę, żeby nie grać.

Dla wielu Polaków Konin to miasto na szlaku kolejowym między Warszawą i Poznaniem. Pan dojechał z Konina do Hollywood.

- Z perspektywy małych miasteczek świat wydaje się niedostępny, tajemniczy. Ale małe miasteczka uruchamiają też wyobraźnię. Zawsze wierzyłem, że to jest część mojej siły napędowej. Ludzie z prowincji odczuwają często znacznie większy głód przygody niż ich rówieśnicy z metropolii. Konin był naprawdę małym miasteczkiem. Dopiero zaczynała się socjalistyczna rewolucja przemysłowa, budowano huty i elektrownie. Nad Wartą są niezwykle romantyczne miejsca, gdzie chodziłem na pierwsze randki. Czasami robię wycieczki w przeszłość i przypominam sobie tamte zapachy.

Kiedy zmienił pan nastawienie do filmu?

- To się działo powoli, pomogły filmy dokumentalne. Robiliśmy z Markiem Drążewskim balladę o Romku Strzałkowskim, historię poznańskiego Czerwca '56. Z jednej strony, to była naturalna kontynuacja zagłębienia się w życie, politykę, historię, a z drugiej musiałem łapać nowego bakcyla. Całkiem nieświadomie. Kiedy opuszczałem kraj, Orkiestra Ósmego Dnia, najmniejsza orkiestra świata, była u szczytu popularności. Podejmowano nas z wszelkimi honorami. Pod słynną londyńską Queen Elisabeth Hall podstawiono dla naszej trójki autobus, bo dosłownie wzięto naszą nazwę. Zacząłem eksperymentować w nowej dla nas sferze multimediów - wideo, komputerów połączonych z muzyką na żywo. W Kalifornii, gdzie wylądowałem, zamierzałem pójść właśnie w tę stronę. Marzyłem o stworzeniu teatru muzyki, który byłby rodzajem współczesnej, multimedialnej opery. Ale Los Angeles jest miejscem zdominowanym przez kino, tylko tam się toczy prawdziwe życie. Musiałem też z czegoś żyć, więc film stał się naturalnym oparciem dla mojej muzyki.

Skomponował pan muzykę do horroru "Jasna krew". Czy to dla pana wstydliwy moment kariery?

- Z dzisiejszej perspektywy nie ma powodu się wstydzić, że wtedy nie bardzo wiedziałem, co robię. W życiu nie widziałem horroru i to było tak, jakby wpuścili mnie do ogrodu zoologicznego. Zobaczyłem "zwierzęta", których nigdy nie widziałem. Nawet jeżeli były brzydkie, to jednocześnie na tyle ciekawe, że trochę to potrwało, zanim odzyskałem rozum. Poza tym dzięki zarobionym pieniądzom mogłem zaprosić do Ameryki rodzinę i pomyśleć o pozostaniu na dłużej.

Ale smak pieniędzy za "Jasną krew" wyzwolił w panu również instynkt hazardzisty. Przez dłuższy czas, zanim otrzymał pan wartościowe propozycje, udawał pan człowieka sukcesu, będąc zadłużonym na sto tysięcy dolarów i żyjąc pod presją bankructwa.

- Przeżyłem tak cztery lata. Starałem się o tym nie myśleć, inaczej bym oszalał. Amerykanie są w tej konkurencji mistrzami. Musiałem im dorównać. A to wymagało sporo nauki, bo przecież w tamtych czasach w Polsce nie było kart kredytowych. Za wszystko płaciło się gotówką. W Stanach wszyscy żyją na kredyt, choć nie na takim poziomie ryzyka, jakie ja podjąłem. Starają się też nie brać kredytu, kiedy nie mają już żadnych dochodów. Ale wtedy Ameryka przeżywała okres wielkiego optymizmu. Pieniądze pożyczano bez problemu, wystarczyło spłacić minimalną sumę zadłużenia miesięcznie, żeby natychmiast dostać kolejną kartę kredytową na jeszcze więcej pieniędzy. Miewałem karty z łącznym limitem 120 tysięcy dolarów. Sztuka polegała na tym, żeby otwierając kolejną linię kredytową, spłacić wymagane minimum na poprzednią, bo amerykański system bankowy skrupulatnie zapisuje wszystkie potknięcia. Udało mi się zachować w oczach amerykańskich bankierów nienaganną opinię. To był prawdziwy wyczyn.

Czy rodzina wiedziała, o jaką stawkę pan gra?

- Dzieci oczywiście nie, żona tylko do pewnego stopnia, bo jest delikatną osobą i mogłaby nie wytrzymać tego napięcia. Ja sam, choć udało mi się zepchnąć problem w głąb świadomości, odczuwałem charakterystyczne reakcje psychosomatyczne, np. ssanie w żołądku. Są miejsca, w których wtedy często bywałem, jak teatr Mark Taper Forum w Los Angeles, gdzie pracowałem na początku. Nawet teraz źle się tam czuję, bo wracają wspomnienia tych pierwszych czterech lat.

Czy wiele osób w Ameryce żyje w świecie takiej wirtualnej kariery?

- Tak. Aktor dostaje od losu nagrodę w postaci roli w telewizji, pojawiają się duże pieniądze i zaczyna kreowanie wizerunku sukcesu, budowę wspaniałego domu z basenem etc. Ale często bywa, że za rolą nie idą żadne inne propozycje i źródło finansowania dobrobytu wysycha. Zaczynają się ciche tragedie, nagle ktoś się zapada w sobie, zaczyna pić. To jest część amerykańskiej rzeczywistości, której na co dzień się nie odczuwa, ponieważ nad wszystkimi unosi się iluzja optymizmu. Przyroda jest wspaniała, przez cały rok zielono. Przez pierwsze cztery lata mojego pobytu w Kalifornii każdego dnia świeciło słońce. Ta sielanka maskuje problemy. Jedyne miejsce, w którym można je dostrzec, to centrum Los Angeles, dzielnica drapaczy chmur i biurowców, gdzie do niedawna nikt nie mieszkał. Tam koczują bezdomni, w nocy paląc ogniska. Jeden z amerykańskich kolegów wziął mnie kiedyś na nocny spacer w tej dzielnicy i pokazał trzeci świat w środku bogatej Kalifornii.

Zobaczył pan tam siebie?

- Umysł ludzki jest genialnym urządzeniem, w trudnych chwilach potrafi zablokować dostęp stresujących informacji. My, emigranci, mamy też inne spojrzenie na świat, w który wchodzimy. Rzucamy się na życie z większą pasją niż tubylcy. Oni dostrzegają jego słabości, my przeważnie same zalety, a także możliwości ominięcia różnych pułapek. To jest właśnie amerykański sen, iluzja, która daje siłę do działania. Kiedy odkrywamy prawdę, awans społeczny sprawia, że właściwie już nam nic nie grozi.

Kiedy przestał się pan obawiać, że system bankowy wychwyci pana grę?

- Po "Całkowitym zaćmieniu" Agnieszki Holland wiedziałem, że jestem już po drugiej stronie rzeki. Honorarium przy następnym filmie było na tyle wysokie, że mogłem spłacić wszystkie długi i zacząć nowe życie.

Muzykę do "Marzyciela" zaczął pan nagrywać w Warszawie za własne pieniądze i na własne ryzyko, stając do walki z poważnymi konkurentami.

- Musiałem przekonać producentów, że to ja jestem idealnym kandydatem. Zaczynali mieć wątpliwości, czy kompozytor z Polski może napisać muzykę, która przynajmniej w połowie musi być lekka, beztroska, pełna ducha chłopięcej przygody itd. Nie miałem nic podobnego w dorobku, a chciałem zmienić mój wizerunek kompozytora dramatycznych form. Napisałem utwór, wynająłem orkiestrę i chór chłopięcy. Wysłałem nagranie do Hollywood i wygrałem. Są momenty, kiedy trzeba bez względu na wiek i pozycję mieć odwagę zaryzykować, nawet przegrać. Tego nauczyła mnie Ameryka. W Polsce rzadko który artysta idzie na taki kompromis z poczuciem własnej wielkości. Raczej pojawia się rodzaj arogancko-agresywnej reakcji, co nie jest dowodem siły, lecz słabości. Boimy się, kiedy ktoś kwestionuje nasz talent. Lepiej się obrazić, niż narazić nasze ego na próbę. To ono jest naszym największym wrogiem. Zaprzyjaźniłem się z moim ego na tyle, żeby nie miało nade mną władzy. Ale moment rozpoczęcia współpracy z dużym studiem to dopiero pierwszy krok. W Ameryce wokół dzieła trwa niekończący się ciąg dyskusji, przekonywania, uwodzenia, a potem ochrony tego, co się wywalczyło i napisało. To była dla mnie zupełnie nowa dziedzina, wciągnęła mnie. Polubiłem też napięcie pisania na czas. Wcześniej miałem wiele utworów w szufladzie, naszkicowanych, nieskończonych. Teraz mogę być wdzięczny losowi za to, że gdy narzuca się termin skończenia utworu, umysł przeżywa magiczny moment, popisuje się przed artystą i dzieło jest skończone.

Magnesem przyciągającym pana do Hollywood nie były tylko pieniądze?

- Poza tym, że film stał się najsilniejszym medium, co dla artysty nie jest bez znaczenia, zawsze chciałem komponować muzykę symfoniczną. Ponieważ koszty nagrania w Ameryce są bardzo wysokie, kino było dla mnie jedyną szansą, jedynym mecenasem. Nie wystarczy komponować, warto wydać muzykę na płycie. Wtedy budżet musi wzrosnąć ze względu na skomplikowane prawo o związkach zawodowych w Hollywood. Na nagranie muzyki do "Niewiernej" poszły 2 miliony dolarów. To budżet, nawet nie polskiego, ale małego europejskiego filmu.

Jak się pan czuje w samym centrum fabryki snów?

- Miło być docenionym. Ten sukces nie przyszedł w 15 minut. Mam świadomość miejsca, w którym pracuję, złożoności mojego zawodu i rynku filmowego. Ważni są dla mnie słuchacze, piszą do mnie e-maile, dzięki nim czuję, że to, co robię, ma sens. Ale mam też świadomość, że my artyści żyjemy w świecie zmiennych emocji. Rano odczuwamy ekstazę, a po południu dopada nas zwątpienie. Nagrody są jak pomyślnie zakończona terapia. Nominacje do Oscara czy Złotego Globu zmieniają też pozycję twórcy. Dzięki nim stałem się członkiem dosyć elitarnego klubu.

Czy musi pan teraz zmienić środowisko, zacząć bywać w innym?

- Stare przyjaźnie przetrwają wszystko, ale oczywiście pojawiają się na horyzoncie nowi ludzie. Miałem solidną pozycję w branży po poprzednich filmach, w szczególności po "Niewiernej", ale kiedy przysyła mi gratulacje nestor amerykańskich kompozytorów John Williams, a legendarny pisarz John Irving proponuje napisanie wspólnie opery, to znaczy, że coś się zmieniło.

Zmieniła się pana optyka?

- Świat oglądany z Hollywood wygląda inaczej niż z Polski. Rządzą nim ogromne ponadnarodowe korporacje. W Polsce symptomem tego są supermarkety, większe nawet niż w Stanach. Mówię o tym, bo te gigantyczne sklepy są metaforą wielkich wytwórni filmowych, telewizyjnych, muzycznych, które łączą się, by kontrolować rynek. Dla artysty najważniejszą rzeczą jest znalezienie miejsca dla siebie, z jednoczesnym zachowaniem wolności wypowiedzi. Cenzura polityczna się skończyła, ale korporacyjna i autocenzura istnieją. Świat informuje nas każdego dnia, co mu się podoba, w postaci honorariów, zamówień. Wszystko jest proste, kiedy się głoduje i nie ma pieniędzy - wtedy wolność ekspresji jest niczym nieograniczona. Kiedy przychodzi uznanie, trzeba się zastanawiać, kiedy jesteśmy korumpowani, a kiedy mówimy własnym głosem. Miło jest być głaskanym po głowie, ale nie wolno odciąć się od korzeni, bo ten sam system, który promuje - wypluje nas, gdy stracimy dla niego wartość.

To chyba dla pana obecnie największy problem?

- Po części dlatego rozpocząłem mój eksperyment z Instytutem Rozbitek, założyłem w Polsce organizację, która ma pomagać utalentowanym polskim artystom odnieść sukces na trudnym rynku sztuki. Cieszę się z nominacji do prestiżowych amerykańskich nagród, ale tym bardziej czuję potrzebę powrotu do świata, który nie rządzi się prawami rynku. Do korzeni.

Tęskni pan za Polską, Koninem?

- Tak, i dlatego bywam w kraju przynajmniej raz w roku. Czuję się tu znakomicie. Wyczuwam duży dynamizm młodych ludzi, ale też wiele negatywnych emocji. Polakom zbyt łatwo przychodzi narzekanie. Tak naprawdę wszędzie można się poczuć beznadziejnie. W Ameryce wiatr wieje w oczy jeszcze mocniej. Ludzie nie mają ubezpieczenia, idą do lekarza, dopiero jak im głowę urwie. Żyjemy w świecie, który nie jest zabawny i uważanie Polski za miejsce szczególnie trudne to nonsens. Staliśmy się częścią Unii Europejskiej, młode pokolenie jest świetnie zorganizowane, wie, że świat wymaga aktywności, że trzeba walczyć o swoje, bo cud się nie wydarzy.

Dlaczego wybrał pan dla swojej fundacji nazwę Rozbitek? To się kojarzy z nieszczęściem, fatum.

- Ma pan rację, ale ja tego nie wymyśliłem. Tak nazywa się miejscowość, w której ma działać Instytut. Poza tym Rozbitek od razu skojarzył mi się z Robinsonem Cruzoe. A to wcale nie była tragiczna postać. Wydaje mi się, że rozbitek może być bardzo szczęśliwym człowiekiem, któremu los dał szansę skupienia się na tym, co ważne.

"Robinson Cruzoe" to pierwsza kapitalistyczna powieść, pokazująca, że człowiek może stworzyć cywilizację od początku.

- Właśnie, a z drugiej strony pozostać niewyobrażalnie wolnym, a to wielka szansa tworzenia. W pewnym sensie ja również czuję się rozbitkiem. Przecież po tylu latach emigracji nie jestem już takim Polakiem, jakim byłem przed wyjazdem z kraju, a w żadnej mierze nie zostałem typowym Amerykaninem. Rozbitek to ładna metafora.

Rozmawiał Jacek Cieślak

***

Debiutował w awangardowym Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Tworzył muzykę dla kontestującego PRL Teatru Ósmego Dnia. Założył Orkiestrę Ósmego Dnia. Po tournée w USA (1982 r.) nagrał tam debiutancki album "Music For The End". Od 1989 r. mieszka w Ameryce. Światową sławę przyniosła mu muzyka do filmów "Całkowite zaćmienie", "Plac Waszyngtona", "Trzeci cud" Agnieszki Holland oraz "Aimée i Jaguar" Maksa Farberbocka i "Niewierna" Adriana Lyne'a.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji