Artykuły

Zgiełk w ciemności

O SZTUKACH Witkacego napisano już tak wiele, że każdy dodatkowy komentarz przypominać może mielenie ziarna na chleb, który dawno już został zjedzony. Lecz przecież - poza owymi komentarzami - pozostaje sam Witkacy. Mimo licznych interpretacji, analiz, egzegez i wykładni: niejednoznaczny, niepokojący, przewrotny. I ponadczasowy.

Jakże znamienne jest bowiem to, że katastrofizm jego sztuk znajdował swe uzasadnienie na każdym etapie. W teatrze doby PRL pointy owe, przynoszące mroczną rewolucję, traktowano na ogół jako, mniej lub bardziej jednoznaczną, aluzję do sowietyzacji. Tymczasem, proszę, PRL za nami, a katastrofizm Witkacego brzmi nie mniej aktualnie. Bo też właśnie: niepolityczne jest jego ostrze, a przynajmniej - nie tak polityczne jak zwykło się uważać. To raczej katastrofizm kulturowy, cywilizacyjny.

"Maciej Korbowa i Bellatrix" - dramat stosunkowo mało znany - również ów temat podejmuje. W sposób niejako modelowy dla późniejszej twórczości autora "Szewców" wyznacza też dwa główne nurty fabularne całej witkacowskiej dramaturgii. Pierwszy, to walka jaką podejmuje czołowy bohater (m.in. "Tumor Mózgowicz", "Jan Maciej Karol Wścieklica", "Gyubal Wahazar", Fizdejko w "Janulce") z otaczającą go rzeczywistością. Ten bohater to najczęściej władca, dyktator, rządca dusz, charyzmatyczny przywódca rzucający wyzwanie światu - jego moralności i filozofii. Postać tyleż tytaniczna, co podła. Ale Witkacego nie interesuje etyka jako taka. Toteż porażki owych Turnerów i Maciejów nie mają w sobie nic z grzecznej bajki o upadku Zła. Są raczej porażkami całej ludzkości nie potrafiącej, nawet poprzez takich "wielkich", sięgnął metafizycznej głębi życia.

Drugi witkacowski nurt, mocno z pierwszym sprzęgnięty, to, wspomniany już wyżej, głód Tajemnicy Istnienia. W wielu sztukach drogą do zaspokojenia owego głodu - jest swoista inicjacja. Na poły magiczny obrzęd, przez który bohater-gigant prowadzi jakieś uosobienie życiowej naiwności. W "Macieju Korbowie" tą drogą wiedzie Maciej (Jacek Polaczek) księżniczkę Cayambe (Irena Orłowska). Ale i tym razem, jak zawsze u Witkacego, głód nie zostaje zaspokojony.

Bo w wypalonym świecie tej sztuki nie ma wartości na tyle trwałych, by dało się uratować cokolwiek. "Banda zdegenerowanych byłych ludzi" - dekadentów, artystów i filozofów - nie potrafi tych wartości stworzyć nawet poprzez zaprzeczenie. Nawet poprzez śmierć życie nie staje się bardziej żywe.

Inscenizacja Anny Augustynowicz, niezwykle sugestywna (co jest w dużej mierze zasługą mrocznej, ascetycznej scenografii Jana Banuchy, jak i muzyki Jacka Ostaszewskiego), konsekwentna w ujawnianiu witkacowskich tropów (ludzie-manekiny, stała obecność groteski, tragizm podszyty ironią) zdaje się silnie akcentować to, o czym napisałem na wstępie, ów kulturowy katastrofizm, katastrofizm ostateczny, bo uchwycony w momencie przesilenia: świat z jego wszystkimi doraźnymi zmianami wcale nie idzie naprzód. Po rewolucji zostają gruzy. Ciemność i zgiełk. A sztuka, filozofia, nakazy moralne i obyczajowe, stają się chaosem pustych, nikomu niepotrzebnych pojęć.

Stowarzyszenie Korbowy przeciwstawia temu chaosowi swój azyl. Ale ten azyl (na jego hermetyczność wobec świata zwraca Augustynowicz dużą uwagę) jest tyleż chorobliwy, co pozorny. Tyleż klęską podszyty, co śmieszny. Sztuczni aż po karykaturę zachowań i gestów członkowie stowarzyszenia są wobec katastrofy bezwolnymi kukłami. A bunt Macieja Korbowy, bunt zakończony kompromitującym odwrotem (bardzo przekonywający w tej roli, oszczędny w wyrazie - Jacek Polaczek) potwierdza jedynie daremność podjętego wysiłku. Znamienne, że w tym chaosie, najbardziej ludzka wydaje się chwilami hermafrodyczna Bellatrix (Anna Januszewska) - co jest o tyle złudzeniem i paradoksem, że jej płciowe przemiany dodatkowo przecież ilustrują głębokie pęknięcia w naturze tego świata.

Szczeciński "Maciej Korbowa" to ważki głos w dyskusji o ukrytych niebezpieczeństwach rzeczywistości. Spektakl stylistycznie zwarty, intrygujący swym spowolnionym tempem i mrocznym nastrojem. Wydaje mi się jednak, że za tę wierność wobec myśli Witkacego i wyrafinowaną próbę uczynienia wartości z dramaturgicznych "niedoróbek" tej wczesnej sztuki (z 1918 r.) późniejszego mistrza - płaci Augustynowicz dużą (kto wie, czy nie zbyt dużą) cenę. Bo przedstawieniu jakby brak oddechu, bywa nużące, statyczne. A ciemność, w którą zostało zanurzone, od początku nacechowana jest tą klęską, z którą Korbowa zmaga się przecież do końca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji