Artykuły

Żeby praca nie była kieratem

Jestem członkiem ZASP, tylko że nic z tego nie wynika, bo to związek tylko z nazwy. Funkcjonuje raczej jako stowarzyszenie wyższej użyteczności. Cieszę się, że próbuje to zmienić Joanna Szczepkowska, nowa szefowa. Do tej pory podobały mi się wszystkie jej posunięcia. Bardzo jej sekunduję - mówi Paweł Królikowski w Rzeczpospolitej.

Rz: Za tydzień, na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie odbędzie się prapremiera Teatru TV "W roli Boga" w reżyserii Tomasza Wiszniewskiego. To współczesna irlandzka sztuka, w której zagrał pan człowieka współdecydującego, któremu z chorych pacjentów przeszczepić serce... Paweł Królikowski: W życiu, na szczęście, nie musiałem dotąd takich decyzji podejmować i oby mnie nadal omijały. Bohater, którego gram, jest człowiekiem trzeźwo myślącym. Jako szef administracyjny szpitala zajmuje się na co dzień sprawami znacznie bardziej przyziemnymi niż kardiochirurdzy. Ale i widzi sprawę jaśniej niż oni. Jego opinia w sprawie wyboru pacjenta, który dostanie szansę na nowe życie, nie jest podyktowana interesem kliniki ani dobrem własnym. Sam jest doświadczony przez chorobę, porusza się na wózku inwalidzkim. To niebłahy spektakl. Potwierdza to także udział w tym przedsięwzięciu takich kolegów jak Krzysztof Stroiński, Janusz Gajos czy Dominika Ostałowska.

Kolegów po fachu pan docenia, ale z drugiej strony w różnych wywiadach krytykuje reżyserów, producentów...

- To rodzaj prowokacji, bo przecież jedziemy na tym samym wózku. Chciałbym, żeby tzw. środowisko przebudziło się i zaczęło wreszcie bronić swoich interesów. Chcę, żeby traktowano nas poważnie, bo póki co - wszyscy mają nas w nosie. Nas - ludzi mediów, do których zaliczam nie tylko aktorów, reżyserów i producentów, ale również was dziennikarzy. Doskonale pamiętam z czasów swojej pracy w telewizji, że w waszym zawodzie wykańcza się ludzi równie łatwo i w białych rękawiczkach jak w moim. Nie trzeba zwalniać, wyrzucać z pracy. Wystarczy nie dawać zleceń. Jestem ojcem gromady dzieci i chciałbym, żeby mój zawód zapewniał byt.

Wolny zawód i wolny rynek dają każdemu prawo wyboru.

- Pracodawcy tak, ale nie pracownikowi.

Czy pańska szczerość nie powoduje kłopotów?

- Owszem, kilka razy w życiu zmieniałem zajęcia. Z jednej strony trochę się tego boję, ale z drugiej mam poczucie, że jak będzie trzeba, dam sobie radę. Poza tym nikogo nie atakuję. Chciałbym jedynie, żebyśmy nie byli tacy bezbronni wobec widzimisię reżysera, producenta filmu czy dyrektora teatru.

Można się przekwalifikować i zrezygnować z bycia aktorem...

- Chodzi o to, by móc zrezygnować z pracy w konkretnym przedsięwzięciu, nie ryzykując jednocześnie utratą posady. Czyli, żeby np. aktor mógł odmówić zagrania w jakiejś sztuce. Oczywiście - mając ku temu powód.

To wygląda na kosztowne rozwiązanie. Istnieją jakieś wzorce w innych krajach?

- Oczywiście, że tak. Na przykład w Niemczech i we Francji działają korporacje aktorów pełniące jednocześnie rolę związków zawodowych. I nie jest tak, że jeśli aktor nie pracuje, zostaje nagle na ulicy bez środków do życia. Jeśli wcześniej sumiennie wpłacał składki, może liczyć na zapomogę pozwalającą przeżyć trudny okres. Poza tym do zawodu nie mogą tam wchodzić ludzie z ulicy. Kiedy producentom szczególnie zależy na zatrudnieniu amatorów, ponoszą konsekwencje finansowe na rzecz zawodowych aktorów.

Jest pan członkiem ZASP?

- Tak, tylko że nic z tego nie wynika, bo to związek tylko z nazwy. Funkcjonuje raczej jako stowarzyszenie wyższej użyteczności. Cieszę się, że próbuje to zmienić Joanna Szczepkowska, nowa szefowa. Do tej pory podobały mi się wszystkie jej posunięcia. Bardzo jej sekunduję.

Gdyby sytuacja aktorów w teatrze poprawiła się, wróciłby pan do niego?

- Tylko dla potrzeb konkretnego spektaklu. Dla samego etatu na pewno nie.

A kiedyś lubił pan teatr...

- Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. W teatrze gram dla przyjemności, ale film daje większą rozpoznawalność. Uczy samodyscypliny. Trzeba się zmobilizować na dany moment, bo potem już nic nie można poprawić. Odpowiedzialność jest więc nieco większa. A dochodzi do tego niezła adrenalina.

Świetnie oceniono pańską rolę Piotra, psychiatry skrywającego mroczną tajemnicę w "Helu" Kingi Dębskiej. Ważne są dla pana takie komplementy?

- Ucieszyłem się z efektu, który był wynikiem ciężkiej pracy i zebranych wcześniej doświadczeń. Nie przypuszczałem, że opowiemy aż tak ciekawą historię. Na planie pojawił się nawet rozdźwięk między mną a reżyserką, zwłaszcza dotyczący sceny bójki między ojcem i synem. Początkowo nie bardzo zgadzałem się z Kingą, ale gdy trochę opadły emocje, zrozumiałem, że ma rację.

Na premiery czekają kolejne filmy, w których pan zagrał, m.in. "Ki" Leszka Dawida, "Projekt dziecko" Adama Dobrzyckiego i "Trzy minuty. 21.37" Macieja Ślesickiego. Który jest szczególnie ważny?

- Widziałem ten ostatni i jestem pod jego urokiem. To bardzo precyzyjnie i zaskakująco opowiedziane trzy historie, pozornie niezależne, a potem splatające się ze sobą. Łączą się w trzech minutach, gdy równo w tydzień po śmierci papieża Jana Pawła II w polskich domach zgasły światła. Gram ojca z więzienną przeszłością, wytatuowanymi łapskami, opiekującego się dziewięcioletnim synkiem. Resztę widzowie zobaczą w kinie.

Czy to prawda, że jest pan miłośnikiem wszystkiego, co czeskie?

- Prawda. Kiedy przez kilka lat mieszkałem we Wrocławiu i pracowałem tam jako dziennikarz telewizyjny, cały wolny czas spędzałem u naszych sąsiadów za miedzą. Blisko siebie żyjemy, a niewiele o sobie wiemy.

Zwykła ciekawość tamtej rzeczywistości i ludzi, z każdym pobytem coraz bardziej się pogłębiała. Ilekroć jechałem do nich z kamerą i potrzebowałem pomocy - Czesi otwierali przede mną drzwi, choć trzeba przyznać, że bez entuzjazmu. Bywało zabawnie, np. gdy okazywało się, że o znanym rozbójniku Rumcajsie z Jicina nawet w jego rodzinnej miejscowości nikt nie słyszał. No, poza właścicielem "Karczmy Rumcajsa". Powoli wsiąkałem w tamte klimaty.

Dołączyły do tego czeskie piosenki i Jaromir Nohawica, wtedy jeszcze u nas mało znany. Potem zaczął się mój romans z czeską literaturą, odkrywanie nazwisk, tytułów, wreszcie czeskiej historii, która nieraz splatała się z naszą, szczególnie niechlubnie jak wiemy, w 1968 roku. No i ich filmy...

A polskich filmów pan nie lubi?

- Stare lubię bardzo. Starzeję się chyba, skoro staję się tak sentymentalny.

Dużo czasu spędza pan przed telewizorem?

Oglądam tylko kanały tematyczne. Obecnie nasza telewizja nie jest tym, czym być powinna. Po przyjściu z roboty zmęczony człowiek powinien miło się czuć w jej towarzystwie. Chodzi o dobrą rozrywkę, humor - nie siermiężny i wymuszony, tylko taki, który wywołuje uśmiech. Z własnego doświadczenia wiem, ile fajnych projektów ludzie przynosili do telewizji i jak byłoby fantastycznie, gdyby chociaż połowę z nich udało się zrealizować. Na antenę trafiały w śladowej ilości. Dawniej lubiłem oglądać benefisy z Teatru Stu - świetnie zrobione, inteligentne, zabawne. Teraz publiczna telewizja jest nią tylko z nazwy, bo od pewnego czasu zdominowała ją polityczna zawierucha. W dodatku jej zawiadowcy kombinują jedynie, jak zarobić, zupełnie nie licząc się z interesem publicznym. Zbyt często korzysta się z formatów zachodnich i potem widzowie oglądają jakieś marne popłuczyny po zagranicznych produkcjach. Weźmy np. "Ulicę Sezamkową" Jima Hensona. Oryginał świetny, ale żadna realizacja licencyjna nie osiągnęła nawet połowy jego poziomu.

Pozwala pan dzieciom oglądać telewizję?

- Pewnie. Dumny jestem, że udało mi się w nich zaszczepić oglądanie kanałów tematycznych, przynajmniej czegoś się dowiedzą. Teraz częściej one mnie instruują, co warto obejrzeć. A że są w różnym wieku: najstarsi synowie są dorośli, córki mają 8 i 11 lat, a najmniejszy dwa lata, mam niezły przegląd ich gustów. Zdarzają się wojny o pilota.

Często?

- Nieraz bywam ich świadkiem, ale i sporo pracuję, więc mam tylko fragmentaryczny obraz całości.

Lubi pan dużo pracować?

- Owszem, ale na szczęście potrafię się też zatrzymać. Nie jest to takie proste, gdy się wie, że trzeba płacić rachunki i nic samo nie spadnie z nieba. Nie lubię perspektywy, że nie będę miał nic do roboty. Ale już w styczniu podjąłem decyzję, że w kwietniu, gdy skończą się bieżące zajęcia, dam sobie chwilę odpoczynku. Ostatnio zrezygnowałem np. z dobrze płatnej propozycji, bo stwierdziłem, że to po pierwsze "nie moje stado", a po drugie muszę zastanowić się, pomyśleć nad znalezieniem czegoś nowego.

Co pana do tego skłoniło?

- Lektura rozmowy z Andrzejem Zaorskim, na którą natknąłem się przypadkiem w Internecie. Wszyscy pamiętamy go jako człowieka bardzo twórczego, ciągle zajętego. I nagle zniknął z ekranów. Z dnia na dzień jego życie wywróciło się do góry nogami. Miał udar, po którym dochodził do siebie przez wiele miesięcy. Przeczytałem mądre zdania człowieka boleśnie doświadczonego przez życie. Zrozumiał, że za dużo pracował. To już nie była praca, tylko kierat - od rana do nocy, żeby zdążyć, nigdzie nie nawalić. Wszyscy dajemy się wpuszczać w takie zasuwanie. Uświadomiłem to sobie boleśnie, kiedy przeczytałem tę rozmowę. I oprzytomniałem. Zawierzyłem intuicji, że trzeba wyhamować. Muszę dodać, że na ogół obchodzę się z nią po macoszemu, nie daję zbyt wielu forów.

A gdyby doradziła panu całkowitą zmianę zawodu?

- No nie, tak radykalnych kroków nie podejmę. Nie jestem aż tak zwarty wewnętrznie, by podołać skutkom trzęsienia ziemi. Tak naprawdę najlepiej jest, jeśli w życiu zawodowym sprawy mogą toczyć się wielotorowo. Z jednej strony chciałbym grać, a z drugiej robić coś na boku. Na przykład pisać.

***

Paweł Królikowski

Ostatnio znakomicie zagrał alkoholika psychiatrę w "Helu" Kingi Dębskiej. Wkrótce widzowie zobaczą go w obrazie Macieja Ślesickiego "Trzy minuty. 21.37", w którym wcielił się w ojca kilkuletniego syna. Miłośnicy telewizji cenią go jako Kusego z "Rancza" i charyzmatycznego, pełnego energii lekarza onkologa w serialu "Na dobre i na złe".

Ma 49 lat, pochodzi ze Zduńskiej Woli. W 1987 roku ukończył PWST we Wrocławiu i zaangażował się do Teatru Studyjnego w Łodzi, gdzie zadebiutował rolą Konduktora w "Przygodach Alicji w krainie..." w reż. Pawła Nowickiego. W tym samym roku zagrał pierwszą ważną rolę filmową - narkomana w "Pantarej" w reż. Krzysztofa Sowińskiego. Po półtora roku zrezygnował z etatu i wrócił do Wrocławia. Tam zaczął pracować w ośrodku telewizyjnym, realizując przez 13 lat programy dla młodych widzów. Był także reżyserem i autorem piosenek. Do filmu powrócił rolą dziennikarza w telewizyjnym serialu "Czwarta władza" Witolda Adamka. Z Małgorzatą Ostrowską-Królikowską, aktorką, ma trzech synów i dwie córki. Jest bratem Rafała - także aktora.

Ranczo

20.25 | TVP 1 | ŚRODA, CZWARTEK

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji