Artykuły

Teren pod ochroną

Rozmawialiśmy w salonie jej warszawskiego domu, a ulubiony kanarek wyśpiewywał swoje trele, kiedy tylko artystka zaczynała mówić. "No cóż, mam konkurencję" — powiedziała, śmiejąc się, i wyniosła klatkę do innego pokoju. Po chwili wróciła, by powierzyć nam opowieść o swoim życiu na scenie, a przede wszystkim poza nią.

Remigiusz Grzela: Pierwsza scena libretta operowego o pani życiu mogłaby się zaczynać od konfliktu z dyrygentami?

Ewa Podleś: Im się wydaje, że są odpowiedzialni za moją karierę.

Daje im pani szkołę?

Wyłącznie. Jestem tym naprawdę zmęczona. Pan nawet nie wie, jak dyrygent może załatwić wykonawcę. Wystarczy, że nada tempo odrobinę za wolne albo za szybkie. Mam swoje tempo. Jeśli dyrygent mi je rozciągnie, to mi nie starczy oddechu. Zawsze podaję dobre tempo, ale nikt tego nie słucha. Dlatego przestałam śpiewać koloratury - dostawałam szału, kiedy zwalniali, mimo że błagałam, by tego nie robili. Wszyscy robią ten sam błąd: ciszej to dla niego znaczy wolniej. Nie, cholera. Ma być w tym samym tempie, tylko ciszej.

Przychodzi pani na pierwszą próbę i od razu konflikt?

Od razu widzę, co się święci, i zaczynam dyrygować. Nie jest to dla mnie wygodne ani fizycznie, ani psychicznie. Bo rozumiem, że on, ten dyrygent, ma z tym problem. Oczywiście daję szansę, ale widzę na przykład, że trzyma łeb w partyturze. Wie pan, jaka jest różnica między dobrym i złym dyrygentem? Dobry ma partyturę w głowie, a zły ma głowę w partyturze. Dyrygent musi śpiewać ze śpiewakiem. Teraz zrobił się fast music, tak jak jest fast food. Byle szybciej, taniej, na ogół próby są w dzień albo w przeddzień koncertu. Nie zgadzam się na to. Nieważne kto, nieważne co i za jakie miliony. Po prostu głos musi odpocząć, to nie fortepian, który można rąbać 12 godzin na dobę. Dzień koncertu jest święty. Z nikim się nie spotykam. Nie udzielam wywiadów. Jestem tylko z mężem, który się do mnie nie odzywa, ja na ogół nie gadam, mąż odbiera telefony.

Jest pani trudna?

Tylko w walce o muzykę.

Podobno nie chciała pani śpiewać w Metropolitan Opera?

Mój agent chciał wysłać ofertę. Powiedziałam: „Olej Metropolitan. Czy muszę tam śpiewać? Wszyscy wiedzą, kim jest Podleś. Jeśli mnie nie zapraszają, to demonstracja". Amerykańscy krytycy, pisząc recenzje z moich wykonań, pytali: „kiedy w końcu Podleś zaśpiewa w MET?". To oni wymogli zaproszenie mnie.

Ma pani głos po mamie?

Tak. Mama była śpiewaczką, więc wychowywałam się na scenie, w garderobie. Zaczynałam, mając trzy lata, jako dziecko Butterfly, a potem śpiewałam w chórkach dziecięcych. Później statystowałam, zarabiałam 50 złotych za wieczór, prawie codziennie miałam spektakl. Jako statystka pracowałam z różnymi reżyserami i to był dobry trening.

A może libretto opery o pani powinno się zaczynać właśnie od tego pierwszego dziecięcego pojawienia się na scenie?

To jest symboliczne, nie tylko z powodu pierwszego pojawienia się na scenie. Przede wszystkim dlatego, że partię madame Butterfly śpiewała wówczas Alina Bolechowska, moja późniejsza, zresztą jedyna, nauczycielka śpiewu. Razem przyszłyśmy do akademii. Ona zaczęła uczyć, ja zaczęłam studia. „Boże, moje butterfly'owe dziecko" —powiedziała, kiedy zobaczyła moje nazwisko na liście studentów. Bałam się tej szkoły i jej pedagogów. Moja starsza siostra skończyła ją wcześniej i została tam kompletnie zniszczona.

Jak to?

Julka miała jeden z najpiękniejszych altów na świecie, kiedy śpiewała, koledzy słuchali pod klasą. Ten alt był jej nieszczęściem. Jej pani profesor koniecznie chciała z niej zrobić mezzosopran, tłumacząc, że nie ma dobrego repertuaru na alt. A cała dziedzina oratoryjna? Przecież to jest pisane właśnie dla niskich, ciemnych, krótkich głosów. Jest ogromny repertuar pieśniarski. Nie każdy musi w operze wywijać. No i przez śpiewanie tych różnych Azucen, innych diabłów po pięciu latach w ogóle nie miała głosu. Lekarze byli zdziwieni. Pytali: „Co pani robi z tym gardłem? Z takimi strunami, tak zszarpanymi, przeforsowanymi, z guzkami, żylakami od przesilenia niedługo pani przestanie mówić. Pani musi przestać śpiewać". Zdała egzamin, dostała dyplom, trzy jej z łaski postawili, bo już totalnie nie miała głosu. Wyszła za mąż, wyjechała do Niemiec. Przez jakiś czas uczyła w szkole wychowania muzycznego. Potem pracowała w bibliotece.

Siostra panią ostrzegła?

Na kolanach błagała: „uważaj na siebie, bo cię wykończą tak jak mnie". Wiedziałam, że za żadne skarby nie mogę zapisać się do jej profesorki. Julka zawsze jak to wspomina, płacze, bo bardzo chciała śpiewać i miała ku temu wszelkie warunki. Koncertowała już w średniej szkole muzycznej i to były fenomenalne występy.

Co mówi o pani karierze?

Wzrusza się, kiedy mnie słucha. To jest dla niej bardzo trudne, dla mnie zresztą też. Nigdy nie powie, że mogłaby mieć taką samą karierę. To jest niewypowiedziane między nami.

Profesor Bolechowska była dobrym pedagogiem?

Najlepszym. Co prawda inni mówili: „gdybym miał Podleś, to też by dobrze śpiewała". Nie wiem. Ona mnie rozumiała po prostu. Na przykład taka scena. Alusia powtarza: „Śpiewaj w gotyku. Wyobraź sobie gotycką katedrę". Mówię: „Cholera, co jest z tym gotykiem?! Mam go gdzieś". Próbuję śpiewać i widzę, że mi nie wychodzi. Że się duszę. Walnęłam ręką w klapę od fortepianu, aż spadła i fortepian rąbnął. Inni od razu by mnie wyrzucili z uczelni. A spokojna Matka Boska Bolechowska, bo tak my, studenci, ją nazywaliśmy, mówi: „Ewunia, nie denerwuj się. Jesteś bardzo utalentowana. Sama znajdziesz w sobie. Śpiewaj tak, żeby ci było wygodnie, a ja ci wtedy powiem, czy to jest dobrze upozowany dźwięk". Pamiętam, że po naszym dyplomie, a było nas w jej klasie czworo, Alinka zrobiła prywatkę. Postawiła szampana, wzniosła toast i powiedziała: „A teraz, moje kochane dzieci, proponuję, żebyście w tym uroczystym dniu mówiły mi po imieniu". Wszyscy mieli opory, a ja od razu zaczęłam mówić: „Alinko", i zawiązała się przyjaźń na całe życie. Później, kiedy wyszłam za mąż, niemalże usynowiliśmy Alinkę, bo była samotna. Zabieraliśmy ją z mężem w zagraniczne podróże. Alinka mi doradzała. Kiedy nie umiałam znaleźć sposobu na interpretację utworu, Alinka mówiła: „Ewa, odczaruj się. Ty się zaczarowujesz negatywnie. Nie myśl tak. Nie kombinuj. Po prostu zaśpiewaj". Korzystałam z jej rad, więc chciałam płacić. „Ręka by mi uschła, gdybym od ciebie wzięła". Spędzała z nami wakacje w domu nad Narwią. Stała się członkiem rodziny. Była u nas na każdej wigilii. Bywała na moich premierach, tutaj i za granicą. Całe miesiące z nami mieszkała. Uwielbiała mojego męża, Jerzego Marchwińskiego, którego znała z uczelni, gdzie też wykładał. Przyjechała do nas na kilka miesięcy do Paryża, gdzie mieszkaliśmy cztery lata. To straszne, że dostała wylewu akurat, kiedy miałam czteromiesięczne tournee zagraniczne. Dowiedziałam się, że jest w szpitalu. Donoszono mi, że Alinka czeka, ciągle mówi tylko: „jak przyjedzie Jurek Marchwiński, to zrobi porządek z lekarzami", nie chciała brać niektórych leków. Przyjechaliśmy prosto z lotniska, z bagażami, wbiegłam do niej i mówię: „Alinko, już jesteśmy, teraz się tobą zajmiemy. Zbliża się wigilia, zabieramy cię do siebie, już się uspokój". Powiedziała: „wczoraj byłam na przyjęciu u kuzyna". Mówię: „Alinko, nie byłaś". Ona na to: „on się z dziwnymi ludźmi zadaje". „Uwierz mi, kochana, jesteś bardzo chora, leżysz w szpitalu". Spojrzała na mnie przejęta i zapytała: „Mój Boże, to tak by mi się w głowie pomieszało?". Powiedziałam: „jutro przychodzę do ciebie raniutko". Przyszłam skoro świt. Umarła na moich rękach. Podejrzewam, że kiedy przyjechałam, przestała walczyć. Twarz jej złagodniała. Dotąd trzymała się życia. Teraz z niej wyszło.

Rozumiem, że jednym ze zwrotów akcji w naszej operze było poznanie Jerzego Marchwińskiego, wybitnego pianisty. Jak się poznaliście?

Był rok 1979. Brałam udział w konkursie wokalnym w Rio de Janeiro. Jurek był zaangażowany jako pianista konkursowy. Pamiętam, że miałam z nim pierwszą próbę i zaczęłam przytupywać, dając znak, że tempo mi nie pasuje. Powiedział: „Proszę pani, proszę mi tutaj nie przytupywać, bo i tak pani szybciej tupie, a wolniej śpiewa. W takim tempie jak gram, będzie dobrze". Trochę mnie tym zirytował.

Ale jednak zakochaliście się w sobie w tej Brazylii?

To się po prostu musiało wydarzyć! Zdobyłam nagrodę, miałam jakieś pieniądze i pomyślałam, że może już nigdy tu nie wrócę. Marzyłam o zobaczeniu amazońskiej dżungli, lasu deszczowego. Zapytałam Jurka, czy wie, jak to zorganizować. Powiedział: „to jest również moje marzenie". Wszystko załatwił. Polecieliśmy do Manaus i spędziliśmy tam trzy dni. Pływaliśmy łódką wśród Indian, jedliśmy złowione ryby, suszone piranie, widzieliśmy aligatory, ale przede wszystkim słuchaliśmy buszu. To niesamowita symfonia. Był czerwiec. Pamiętam robaczki świętojańskie, o których najpierw myślałam, że są światłami nisko lecącego samolotu. Dawały ogromne snopy światła. Pamiętam ptaki, które przepięknie śpiewały, i żaby też śpiewające na swój sposób. Boskie zapachy roślin. Przedzieraliśmy się przez dżunglę z maczetami. Płynęliśmy do miejsca, w którym Rio Negro łączy się z Amazonką i dalej płynie rzeka w dwóch kolorach: czarnym i żółtym.

Gorąco?

Pierwszy raz coś takiego przeżyłam. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, miałam wrażenie, że to bucha gorące powietrze z silnika. Do głowy mi nie przyszło, że tu jest takie powietrze. Wyszliśmy do taksówki przed lotnisko i dosłownie nie mogłam oddychać. Duchota straszna… a do tego potworna wilgoć. Od razu ubrania były tak mokre, że można wyżymać. Przypomniało mi się, co Ada Sari powiedziała kiedyś — że jak ktoś przyjedzie do puszczy brazylijskiej, to musi z niej wrócić zakochany. Tam się wszyscy zakochują. I dla nas nie było innej możliwości. I wie pan, że rzeczywiście już tam nie wróciłam. Ciekawe, że Jurka nie poznałam w szkole, chociaż koleżanki kochały się w nim i mnie namawiały, żebym poszła na jego lekcję. Odpowiadałam: „jeszcze mi Marchwiński potrzebny".

Jak wyglądał powrót do rzeczywistości?

Wróciliśmy jako para, ale to nie było łatwe. Narzeczony czekał na mnie na lotnisku, gdzie musiałam się rozstać z Jurkiem. To było nieszczęście. Patrzyłam, jak odchodzi, płakałam a on patrzył, jak narzeczony do mnie biegnie. Przyleciałam trzy dni później, niż planowałam, o czym mój narzeczony nic nie wiedział. Codziennie przychodził na lotnisko i sprawdzał, czy wróciłam. Musiałam uregulować swoje życie. Pytał mnie narzeczony, dlaczego go zostawiam. Powiedziałam, że spotkałam człowieka, z którym chcę być. „Tak po trzech dniach? Co ty o nim wiesz?". „Nic, a wydaje mi się, że wiem wszystko" — odpowiedziałam. „Jesteś cudownym człowiekiem. Po prostu fatalnie się stało, że spotkałam innego". Bo gdybym wtedy w Rio nie spotkała Jurka, to pewnie wyszłabym za mąż i moje życie wyglądałoby inaczej. Po dwóch dniach zadzwoniłam do Jurka. Podniósł słuchawkę od razu. Po pierwszym sygnale. Dzień i noc siedział w domu, bo na lotnisku poprosiłam, żeby poczekał na mój telefon. Podniósł słuchawkę, a ja powiedziałam: „Już jestem. Cała wolna i cała twoja".

Wiedziała pani, jak wygląda jego życie?

Usłyszałam: „bo widzisz, w moim życiu jest pewna młoda dama". Mówił o swojej córeczce. Powiedziałam, że to nie jest problem. Najważniejsze, że był po rozwodzie. Z jego córką ułożyłam sobie relacje. Zaprzyjaźniłyśmy się, chociaż na początku nie było łatwo. Wracając do pana pytania: uczyliśmy się siebie. Dużo rozmawialiśmy. Mąż powiedział, że z przyjacielem Janem Weberem, wybitnym muzykologiem, oglądał kiedyś w telewizji mój występ w konkursie Czajkowskiego. „Spojrzałem na ciebie i wiedziałem, że coś się musi wydarzyć". Przecież nie mógł przewidzieć Rio. A może przewidział? Podobno zakochał się we mnie po trzech próbach.

Zaczęła pani z mężem pracować?

Byliśmy oboje nieprzytomni z zakochania i bycia razem, więc właściwie nie mogliśmy razem grać. Tak się denerwowaliśmy oboje za siebie, że jemu trzęsły się ręce, a mnie głos drżał jak u kozy. Trochę trwało, zanim to się w nas wyciszyło. Był czas, kiedy grałam wyłącznie z mężem, był najcudowniejszym pianistą. Gdy ręka mu odmówiła posłuszeństwa, już nie znalazłam pianisty. Kiedy z mężem, zakochani, wykonywaliśmy "Miłość i życie kobiety" Schumanna, kiedy dochodziłam do słów: „Zadałeś mi pierwszy ból. Umarłeś", nie mogłam śpiewać. Tusz mi płynął, zawsze płakałam. Śpiewałam o swoim życiu. Nie było i nie będzie takiego wykonania. Jurka nikt nie zastąpi. Dlatego ograniczyłam śpiewanie recitali.

Państwa córka jest muzykiem?

Jest menedżerem. Była bardzo uzdolniona muzycznie. Po matce, po ojcu, po dziadkach z obu stron. Miała idealną intonację na skrzypcach. Jej francuska nauczycielka była zdania, że zrobi z niej laureatkę konkursów międzynarodowych w ciągu dwóch lat. A córka powiedziała, że wyskoczy przez okno z tymi skrzypcami, bo ich nienawidzi. Można zmusić kogoś do grania? Może nienawidziła, bo ciągle rodziców nie było. Zawsze, kiedy wyjeżdżaliśmy, krzyczała za nami: „moi kochani rodzice, nie zostawiajcie mnie!". Nam wtedy serce pękało. Póki nie chodziła do szkół, jeździła z nami. Kiedy miała siedem, osiem lat zostawała sama w hotelu. Dostawała kolację i mówiłam, że jak będzie siódma godzina, proszę się kłaść spać. Informowałam w recepcji, że dziecko samo zostaje w pokoju.

Czy jest coś, czego pani się boi?

Boję się starości, bo się Bogu nie udała. Mieszka z nami moja mama, ma 92 lata. Chodzi o balkoniku. Jest samowystarczalna, boli ją, jak się wywróci, bo czasami się wywraca, cudem się nie łamie. Ja się swoją mamą opiekuję. Daję wszystko, co możliwe. Czy moje dziecko będzie chciało robić to samo? Tego już nie jestem pewna do końca. W zeszłym roku u męża wykryto raka żołądka, czego mi nie powiedział, dowiedziałam się przez przypadek, kiedy do domu zadzwoniło laboratorium z wiadomością, że są wyniki. Zapytałam go, co się dzieje. „Nie masz swoich problemów artystycznych? Musisz się uczyć, co ci będę rakiem zawracał głowę" [przez łzy]. Natychmiast odwołałam, pierwszy raz w życiu, zagraniczne tournee. Odpowiedziałam: „Przecież ty jesteś całym moim życiem. Jeżeli tobie się coś stanie, to na co mi opery i to wszystko, co się wokół dzieje?". Nie wyobrażam sobie siebie bez niego. ?

EWA PODLEŚ skończyła warszawską Akademię Muzyczną i debiutowała partią Rozyny w Cyruliku sewilskim. Wygrane konkursy wokalne w Moskwie, Rio de Janeiro, Barcelonie rozpoczęły jej wielką międzynarodową karierę. W 1984 roku wystąpiła w Metropolitan Opera, a w 1993 w mediolańskiej La Scali (partia tytułowa w Tankredzie Rossiniego). Śpiewała na najważniejszych scenach: Covent Garden Theatre, Opera Bastille, La Fenice, Deutsche Oper i Staatsoper w Berlinie. Krytycy i publiczność szczególnie ulubili jej mistrzowskie wykonania ról w operach Haendla i Rossiniego.
.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji