Artykuły

Każdy w swoją drogę

Jest już komunałem, że brak nam przedstawień korespondujących z dzisiejszym czasem, z narodową i społeczną kondycją, i z narodowymi problemami - poza sceną aż nadto widocznymi. Brak twórczych przedstawień klasyki. Znikła już właściwie szansa, żeby w planowanym terminie otworzył się na nowo pełnowartościowy Teatr Narodowy. I właściwie tylko jeden z najwybitniejszych reżyserów uprawiał w ciągu ostatniego roku intensywnie i przejmująco teatr narodowy z małych liter; sięgał do podstawowych dramatów naszej tradycji i przy ich użyciu mówił ważne rzeczy dzisiejsze.

Paradoksalnie, był to Jerzy Grzegorzewski; paradoks polega zaś na tym, że według ustalonej opinii twórca to najbardziej hermetyczny z hermetycznych; piętrzący na scenie własne światy, autoteliczny, budujący zamkniętą szklaną kulę, w której świat zewnętrzny - o ile w ogóle się w niej odbija - podlega przedziwnym zniekształceniom. Od dawna też już wprawdzie Grzegorzewski z tych ram się wyłamuje, robi przedstawienia komunikatywne, czasem wręcz lakoniczne. Jego "szklana kula" okazuje się wtedy soczewką, która ogniskuje otaczającą rzeczywistość i daje jej precyzyjny, skupiony obraz. Przestrzenno-symboliczny, własny język reżysera okazuje się doskonale nośny i co więcej - tak rozbudowany, że może przenieść wszelkie, nie tylko prywatne, treści i wszelkie tych treści niuanse. A niesłychanie uwewnętrzniony rytm przedstawień, posuwany rytmem myśli, wyodrębniający z dramatu treści, łączący je i zderzający ze sobą, przeprowadzający ich dekonstrukcję (słowo bardzo tu odpowiednie), okazuje się niezastąpiony właśnie tam, gdzie nad dramatem - i nad naszym do niego stosunkiem - trzeba przede wszystkim i głęboko pomyśleć.

Pierwszym ze wspomnianych dwóch przedstawień była "La Boheme" na motywach "Wesela" i "Wyzwolenia". Niedługo potem - na samym końcu zeszłego sezonu teatralnego - odbyła się w krakowskim Starym Teatrze premiera "Dziadów - dwunastu improwizacji" według Mickiewicza: pierwszych "Dziadów" w Starym Teatrze od czasów Konrada Swinarskiego. Pokazano rzecz bodajże pięć razy - za każdym razem przedstawienie wyglądało ponoć trochę inaczej - podniosły się krańcowo różne głosy, po czym "Dziady" zeszły z afisza na pół roku (Jerzy Radziwiłowicz występował w tym czasie w Paryżu). Wznowiono spektakl w zimie, ale właściwie już kolejną jego wersję - od tego, co grano w czerwcu, różni się ona bowiem znacznie. Grzegorzewski znacznie rzecz całą skrócił, przereżyserował sytuacje i efekt tych zmian jest znakomity. "Dziady" w obecnej wersji są ważnym, mądrym i bardzo pięknym przedstawieniem.

Nadspodziewanie też dużo o nim napisano. Poświęcono "Dziadom" pół numeru krakowskich "Didaskaliów" (pisma świetnego, wychodzącego raptem ponad półtora roku): znalazł się tam wywiad z grającym Konrada Jerzym Radziwiłowiczem, recenzje i pełny opis spektaklu (po zimowym wznowieniu uzupełniony pokaźną glosą). Nie ma więc co powtarzać opisu - tym bardziej, że przedstawienie jest gęste, wielowarstwowe, że ważna jest w nim polifonia szczegółów, której nie sposób pokrótce opisać. Trzeba poprzestać na zbiorczych uwagach.

Grzegorzewski wystawiał już "Dziady" w Warszawie i czynił to według podobnej zasady: był to namysł nad dramatem-misterium z dzisiejszej perspektywy. Gniewne głosy wzbudził wtedy fakt, że widzenie Księdza Piotra reżyser oddał pani Rollisonowej szalejącej z bólu po utracie syna i pocieszającej się wizją jego przyszłej chwały. Było też dwóch Konradów - stary i młody - a przedstawienie ewoluowało od powolnego, zanikającego przepływu części obrzędowych aż do lapidarnej, brutalnej narracji policyjnego finału.

Dwóch Konradów pozostało, przy czym w Krakowie to starszy z nich wysuwa się na pierwszy plan. Pani Rollisonowa dalej mówi słowa Widzenia, ale to tylko jedna z pań Rollisonowych, bo jest ich tym razem pięć, cała grupka opłakująca synów. Dlaczego? Pewnie dlatego, że i w naszych dziejach było ich wiele, i że można z nich chór zestawić. Albo zebrać gromadę, odprawiającą dziady. Skoro uznać, że w dramacie Mickiewicza łączą się dwa główne wątki, a więc inicjacyjna historia Konrada i narodowe wypominki, to obydwa te wątki zostały w przedstawieniu Grzegorzewskiego wydestylowane, przetrwawione i wystawione na scenie, na której mogą splatać się na nowo. Konradowie należą do pierwszego z nich. Rollisonowe - do drugiego.

Stary i młody Konrad spotykają się dwukrotnie i mówią do siebie słowami wziętymi z ostatniego spotkania Konrada z Księdzem Piotrem: "Jedno słowo..."

Stary i młody Konrad spotykają się dwukrotnie i mówią do siebie słowami wziętymi z ostatniego spotkania Konrada z Księdzem Piotrem: "Jedno słowo..." - prosi młodszy - "Nie wolno! Każdy w swoją drogę" - odpowiada starszy, albowiem dojrzałości nie da się przekazać. A dojrzałość stanowi w tym przedstawieniu punkt wyjścia. Grzegorzewski nie jest już człowiekiem najmłodszym, Radziwiłowicz też. W pierwszej części ciąg myśli, wspomnień i emocji Konrada-Wędrowca rozpoczyna się dla niego w chwili, kiedy już "drugie światło zagasło", kiedy jest już w sile wieku i niedługo zacznie skłaniać się w stronę starości. W takiej chwili odbijają mu się w pamięci dawne obrzędy, miłości czy ułamki codziennego życia ("Od tego dnia, ach, jakżem daleko odpłynął!"), to co jego osobowość ukształtowało lub skaleczyło. Widzenia to zresztą może półsenne, a jeśli tak, są one - jak sam później powie - więcej niż wspomnieniem.

Słowa o śnie - w prologu III części "Dziadów" - znajdą się w trzeciej, ostatniej części przedstawienia, w całości poświęconej Konradowi. Improwizacja - mała, później wielka - wyrasta w niej właśnie z prologu: z rozważań przebudzonego więźnia, a potem z monologu Ducha: "Człowieku, nawet nie wiesz, jaka twoja władza..." Konrad powtarza tę naukę, słowo po słowie, jak gdyby ją przyswajał; a potem jeszcze raz po nim powtarza ją stojący w głębi sceny Anioł - lecz duch to nocny wyraźnie, bo mówi buntowniczo, gwałtownie, myśl zaczyna w jego ustach potwornieć, rzeczywiście chce tą myślą "zwalać trony" nie tylko doczesne - i stąd dalej pójdą coraz bardziej bluźniercze myśli Konrada. Tak to urasta u Mickiewicza; Grzegorzewski wyabstrahował wątek z jego sytuacyjnej otoczki. Wyodrębnił wewnętrzny dramat Konrada i pokazał jego dynamikę.

Improwizacja zaś, tak jak ją mówi Radziwiłowicz, jest chwilami aktorskim arcydziełem; większą jej część Konrad wypowiada oparty prawym ramieniem o ramę sceny, trzymając dłonie na wysokości bioder z usztywnionymi przedramionami - niczym nieruchoma, stężała figura. Radziwiłowicz odejmuje sobie wszystkie środki wyrazu - prócz głosu i nieznacznej mimiki twarzy; przy tym zaś ograniczeniu przechodzi skalę uczuć i stanów wręcz niewiarygodną. Chwilami jest udręczony i głęboko szlachetny, ale chwilami oczy uciekają mu w głąb, twarz martwieje - i naprawdę zdaje się opętany; chwilami odzywają się w jego głosie tony sprzed kilkunastu lat - Raskolnikowa - kiedy ze złą wiarą stawia się obok Boga ("Nie znają mnie i ciebie..."), chwilami bywa przy tym obrzydliwy; chwilami wreszcie groźny, bo kiedy prosi: "Daj mi rząd dusz" i wybucha: "Tak gardzę tą martwą budową..." dreszcz przechodzi na myśl, co on z tym otrzymanym rządem zrobi. To największe osiągnięcie aktora od czasu roli Henryka w "Ślubie". Drugie aktorskie solo to właśnie widzenie pani Rollisonowej (Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik). Mówi je cała przekrzywiona, postawiona pod ścianą, której piony uciekają w bok, jak jakaś skurczona, spazmatyczna, niemożliwa przestrzeń, oświetlona jasno i bezwzględnie. Trzecim solo jest zaś opowiadanie Adolfa z Salonu Warszawskiego, kończące pierwszą część przedstawienia. Salon kłębi się i mizdrzy, skaczą po nim diabły, ktoś nagle mówi w boczną kulisę, jak gdyby wywołując ociągającego się: "Niech pan opowie..." Wychodzi na scenę Jerzy Trela, stawiają mu krzesło na samym proscenium, przodem do widowni. Całe towarzystwo ze sceny wychodzi i niekoniecznie dlatego - jak interpretowano - że "o takich rzeczach słuchać nie bardzo bezpiecznie", tylko dlatego, że Trela opowie tę historię najprywatniej samej widowni: siedząc, w skupionym świetle, skupionym cichym głosem. Cały teatr zmienia się w tym momencie i to, co teraz dzieje się między sceną a widownią, to właśnie dziady, wspominanie zmarłych, wspominanie czyjegoś zmarnowanego w więzieniach życia, któremu nie trzeba przypisywać mesjańskich znaczeń, by wspominać je i o nim myśleć. To najbardziej chyba przejmująca chwila przedstawienia i - bez blagi - dawno nie widziałem takiego wzruszenia na widowni.

Trela grał Konrada w "Dziadach" Swinarskiego. Na początku przedstawienia to on wita na scenie przychodzącego Konrada-Radziwiłowicza: "Gdzie jestem? - W przyjaciela domu". Okno na plac Szczepański, przez które wyskakiwał u Swinarskiego Rollison - i które w wielu późniejszych przedstawieniach stało się już takim fetyszem, że książkę można by o nim napisać - tutaj gra także: to przez nie wchodzi i przechodzi nieuchwytna Pasterka, przy nim mdleje Konrad na końcu Improwizacji.

Jest wiele świetnych ról. Wulgarny, zmysłowy kolonialny Nowosilcow Jana Peszka. Upiór złego pana, a potem witalny diabeł-satyr Krzysztofa Globisza, Guślarz Andrzeja Hudziaka; wiele pomniejszych. Przestrzeń pomaga aktorom, rekwizyty i elementy dekoracji uwypuklają ich gesty, przejmują na siebie ich emocje, przenoszą znaczenia. Powtarzam: nie będę próbował opisywać, dopiero trzeba by się rozpędzić do tego. Ale to przedstawienie warte studiów. I na pewno warte - radzę - by pojechać na nie do Krakowa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji