Artykuły

Brudnopisy Macieja Prusa

POMYSŁ Macieja Prusa na teatr jest... hmmm... interesujący. Polega on, z grubsza rzecz biorąc (ponieważ zdarzają się wyjątki), na tym, że Maciej Prus stara się każdy dramat, który go w danym momencie frapuje, rozegrać tak, aby zmieścił się w odwiecznej konwencji trzech jedności: miejsca, czasu i akcji. Miejscem jest scena teatralna przypominająca na ogół metaforycznie, iż świat także jest sceną. Czasem dominującym w teatrze Macieja Prusa jest nie czas psychologiczny bohaterów czy też jakiś tam czas historyczny, ale czas jako taki: owe półtorej czy dwie godziny w teatrze, kiedy trwa przedstawienie i możemy przeżywać różne wzruszenia, albo, chociaż z tym w teatrze Macieja Prusa jakby ciut gorzej, refleksje. Akcją wreszcie jest to, co dzieje się na scenie pomiędzy postaciami lub o czym postacie nawzajem sobie opowiadają, nic poza tym. Wszystko to .przynosi różne pozytywne skutki: np. okazuje się, iż każdy dramat, który w danym momencie Macieja Prusa frapuje, jest całością spójną wewnętrznie. A także skutki negatywne: np. współistnienie problematyki filozoficznej, historycznej i współczesnej wygląda w teatrze Macieja Prusa jak po trzęsieniu ziemi - wszystko miesza się ze wszystkim.

Swój pomysł na teatr realizuje Maciej Prus już od lat. I pomysł przeważnie sprawdza się. Ale tylko jako pomysł. Pod względem realizacji bowiem nawet najlepsze przedstawienia Macieja Prusa przypominają coś w rodzaju tkanin, na których częściowo widać ślady artystycznej wielkości, częściowo zaś sterczą kłaki i nagie sznurki. Mówiąc inaczej: nawet najlepsze przedstawienia Macieja Prusa są brudnopisami zamierzeń niekiedy ciekawych, niekiedy wręcz wielkich, ale niestety tylko brudnopisami.

Całymi latami Maciej Prus uchodził za przyszłość polskiego teatru współczesnego i wszystkie niedociągnięcia kładziono na karb przeszłości: dojrzeje, sugerowano, w międzyczasie popracuje jeszcze nad sobą i swoim warsztatem, i wszystko będzie O.K. Ostatnio jednak, jak się wydaje, Maciej Prus w końcu dojrzał...

"Noc Listopadowa" Wyspiańskiego w inscenizacji Macieja Prusa uznana została przez poczytny dwutygodnik "Teatr" za przedstawienie numer jeden sezonu 78/79. W TVP i PR dyskutowano zawzięcie. Wzruszono się powszechnie i narodowo. Bo i rzeczywiście było czym się wzruszyć. Ciekawa była sama koncepcja: pokazanie dramatu Wyspiańskiego na pokrytej jesiennymi liśćmi scenie Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy. Sprowadzenie wszystkich wydarzeń nocy listopadowej do ponad czasowego wydarzenia teatralnego, gdzie archetyp walczących o wolność Polaków przeistaczał się w archetypowy finał: tragiczną w skutkach klęskę. Dwie sceny: bitwa i teatr Kudlicza balansowały na granicy wielkości chyba schillerowskiej. Trzy role: Makrot (Piotra Fronczewskiego), Krasiński (Gustawa Holoubka) i Kudlicz (Marka Obertyna) oscylowały na granicy kreacji doskonałych - siła wyrazu, myślowe zaangażowanie i znakomitość aktorów spajały się w nierozerwalną całość. Oprócz tego, pełno było w tym przedstawieniu inscenizacyjnego barachła, zupełnie nie wyszły aktorsko i reżysersko sceny z Konstantym. Za wiele miał w sobie Zbigniew Zapasiewicz chłodu i racjonalnej świadomości jak na nieobliczalnego szaleńca z dramatu Wyspiańskiego. Nie udały się Maciejowi Prusowi sceny z boginiami. Nie zaistnieli na scenie ani przez moment podchorążowie i spiskowcy. Mimo to jednak, myślałem, wychodząc z przedstawienia wzruszony, następnym razem na pewno Maciej Prus się poprawi, za-inscenizuje wszystko od początku do końca porządnie i wszystko będzie O.K. Wkrótce też rozeszła się pogłoska, że Maciej Prus robi w Gdańsku "Dziady"...

...niedocenione z kolei na Festiwalu Klasyki Polskiej w Opolu. Pomysł na "Dziady" Mickiewicza miał Maciej Prus świetny. Postanowił pokazać "Dziady" jako dramat narodowy (rzecz jasna, spójny wewnętrznie), rozgrywający się w momencie, kiedy losy wszystkich zostały już przypieczętowane. Rzecz działa się w zdewastowanej cerkiewce (bardzo dobrą scenografia Sławomira Dębosza) i jakby na postoju zesłańców na Syberię. Wszystko miało charakter psychodramy: młodzież prześladowało" widmo salonu warszawskiego, Rollinsonową widmo Senatora i balu, podstarzały Gustaw-Konrad raz jeszcze przeżywał zawód miłosny i walkę z Bogiem o rząd dusz. Po czym przychodził świt, otwierały się drzwi, wchodzili carscy żołnierze i wyprowadzali wszystkich po kolei w dalszą drogę. Scena finałowa była wstrząsająca. Niestety jednak tylko scena finałowa. Cały spektakl bowiem, a zwłaszcza sceny z ludem, duchami i Senatorem były mieszaniną trzeciorzędnego teatru prowincjonalnego z drugorzędnym teatrem studenckim. Zaś dramat Gustawa-Konrada, mimo iż przejmująco zagrany przez Henryka Bistę, dzięki koncepcji reżysera i warunkom zewnętrznym, aktora zmienił się w dramat małego szarego człowieczka, którego najpierw skrzywdziła kobieta (bo go nie chciała), a potem Bóg (bo nie chciał nawet z nim gadać). Wszystko to razem sprawiło, iż "Dziady" Macieja Prusa interpretacyjnie dające się niewątpliwie postawić obok "Dziadów" Swinarskiego, teatralnie i artystycznie stanęły obok "Dziadów" Hanuszkiewicza, jeżeli nie niżej.

Tymczasem Maciej Prus przygotował następną premierę. Do trzech fazy sztuka, myślałem, "Operetka" Gombrowicza musi się Maciejowi Prusowi udać. "Operetki" nie można zrobić w teatrze lekceważąc to, co w tym dramacie teatralne. Okazało się, że można.

"Operetkę" na Festiwalu Sztuk Współczesnych we Wrocławiu jury pod przewodnictwem aktora Mariusza Dmochowskiego obsypało nagrodami niczym św. Mikołaj posłuszne dziecko. Również krytycy uderzyli w ton pochwał najwyższych. Prof. Adamski oświadczył, że "Operetka" w reżyserii Macieja Prusa potwierdziła jego przypuszczenia, iż Gombrowicz wieszczem był. Red. Szydłowskiemu spektakl wydał się przedsięwzięciem odważnym, szalenie współczesnym i skojarzył się red. Szydłowskiemu z tragiczną sytuacją w Iranie. Jaszcz uznał Macieja Prusa z okazji "Operetki" za Następcę Konrada Swinarskiego w polskim teatrze współczesnym, co jest w ogóle i po prostu śmieszne... Nawet krytyk tak przytomny jak Jerzy Koenig powiedział coś, z czego zrozumiałem, że "Operetka" jest jedynym wydarzeniem teatralnym od dobrych paru sezonów, gdyż Maciejowi Prusowi udało się pokazać spójność pomiędzy drugim4 trzecim aktem dramatu, co nie udało się dotąd nikomu. (Jakby to akurat było najważniejsze i jakby z kolei w przedstawieniu Macieja Prusa akt pierwszy miał cokolwiek wspólnego z dwoma pozostałymi).

Jedna scena jest w "Operetce" Gombrowicza kluczowa. Rozwiązanie jej w teatrze jest nie tylko doprowadzeniem dramatu do punktu kulminacyjnego, ale wręcz pokazaniem, o co w "Operetce" chodzi. Sceną tą nie jest ani zawiązanie intrygi w akcie pierwszym, ani wybuch rewolucji w akcie drugim, ani też jej przebiec i skutki w akcie trzecim. Sceną tą jest moment, kiedy wszyscy składają do wniesionej przez Złodziejaszków trumny te wartości, które dotąd i wbrew wszystkiemu stanowiły treść ich życia. To, czego wyrzekają się Fior, Szarm czy Hufnagiel nie jest czczą i pustą gadaniną, która dotyczy gdzieś kogoś i nie wiadomo po co; jest dyskusją o podstawowych wartościach XX wieku, dyskusją o sensie Boga, Historii czy Rewolucji, czyli - biorąc rzecz po prostu - dyskusją o nas samych. Pojawienie się w tym wszystkim Albertynki jest oczyszczeniem. Cieniem tak ważnej w całej twórczości Gombrowicza nadziei, że odwieczną operetkę ludzką może zbawić jakaś jeszcze wartość: np. od nowa powtarzająca się Historia, czy też przyjęcie nowego punktu odniesienia do wszystkich dotychczasowych wartości. Gombrowicz bowiem przede wszystkim był moralistą i w dodatku optymistą. Sceptycznym co prawda, ale jednak.

Scena ta w przedstawieniu Macieja Prusa oczywiście jest, ale równie dobrze mogłoby jej nie być, ponieważ jedyną postacią, która ma cokolwiek do złożenia w trumnie, jest rewolucjonista Hufnagiel Marks Obertyna. Po pierwsze dlatego, że jest to jedyna rola z prawdziwego zdarzenia w tym spektaklu, po drugie zaś dlatego, że z "Operetki" Maciej Prus zrobił sztukę o zgubnych skutkach, panie dzieju, tej no... rewolucji! Nie ma bowiem w tym przedstawieniu więcej ani jednej roli, nie mówiąc już o kreacjach. Jest jedne wielkie epatowanie publiczności samym faktem, że wielcy aktorzy polscy mówią, a nawet - ho! ho! ho! - śpiewają tekst wielkiego polskiego pisarza. Cecha, która w zespole Teatru Dramatycznego zaczyna drażnić mnie coraz bardziej. Fior Gustawa Holoubka składa się z półtora poruszająco wygłoszonego do publiczności monologu, od samego początku jest postacią doskonale wszystkiego świadomą, żaden dramat w Fiorze ani nie narasta, ani nie rozwija si nie rozumiem więc, skąd się bierze owo "nie rozumiem" i "nie pojmuję" i zdziwienie na końcu. Księstwo Himalaj: Halina Dobrowolska i Zbigniew Zapasiewicz, którym Maciej Prus najwyraźniej zabronił wyraźnie grasejować mają w sobie coś z socjalistycznych aktorów grających swoje wyobrażenia o arystokracji, co zwłaszcza w przypadku Haliny Dobrowolskiej powoduje poważne szumy interpretacyjne w całej postać wręcz wypacza jej ideę: pretensje Księżny Himalaj do całego świat fryzjerek i garderobianych zdają się być całkowicie nieuzasadnione Zbigniew Zapasiewicz zdobywa sobie przynajmniej w trzecim akcie trochę miejsca na pokazanie dramatu politycznego nurtującego Księcia, co prawda trochę z innej sztuki, ale za to doskonale od granego. Natomiast Szarm Piotr Fronczewskiego, postać zdawałoby się napisana specjalnie dla tego aktora, nie tylko nie może uwierzyć, i jest hrabią; nie tylko jest rolą scenicznie pustą wewnętrznie, ale tak jako postać, poza paroma popisowo rozegranymi numerami technicznymi nie niesie nic. Poza tym występuje tu kilkunastu innych aktorów aktorek, a wśród nich Witold Skaruch udaje Profesora, zaś Joann Pacuła ze sporym wdziękiem rozbiera się w roli Albertynki.

Odrębnym problemem jest muzyka Jerzego Satanowskiego. Błyskotliwa w samym pomyśle organizującym dramatyczność przedstawienia (bezbłędne przeplatanie się tematu Szarma, galopu Hufnagla i innych wątków, i przechodzenie tego wszystkiego w muzykę graną przez orkiestrę dętą), cokolwiek jednak tandetna w swoim telewizyjno-serialowym brzmieniu i skandaliczna po przez fakt użycia w przedstawieni o takiej strukturze muzycznej ja "Operetka" - taśmy magnetofonowej.

Nierówne są natomiast kostium Ireny Biegańskiej: suknie pań błyszcza inwencją artystyczną i pomysłowością, o strojach panów nie da się tego niestety powiedzieć.

Całość zaś, mimo kilku porywając ustawionych scen zbiorowych świetnego pomysłu z orkiestrą dętą robiącą na scenie rewolucję i robiącej jak najbardziej pozytywne wrażenie kolorystyki, jest impresją na temat "Operetki" Gombrowicza. Impresją, w której nie zrealizowani zamierzenia, szczątki aktorskich ról i rwący się melancholiczno-proustowski nastrój toną w bezmiarze najzwyczajniejszej nudy. I żalu, że przedstawienie to jest jeszcze jednym brudnopisem Macieja Prusa.

A "Operetka" Gombrowicza wciąż czeka na swoje najdoskonalsze wcielenie w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji