Artykuły

Żołnierz królowej Madagaskaru

Pod względem opracowania teatralnego jest to na pewno najlepszy spektakl warszawski w tym sezonie (o poprzednim mówić nie mogę, bo niektórych przedstawień nie widziałem). Obok świetnych solistów nareszcie widać w nim solidną, pełną inwencji i właściwie stosowanej rutyny, robotę reżyserską, która skrupulatnie i precyzyjnie łączy poszczególne elementy widowiska w barwną, żywą, interesującą całość, sytuacyjnymi rozwiązaniami dodaje smaku pointom, podkreśla treści, które mogłyby być dla widza niedostępne, a każde padające ze sceny słowo otacza specyficznym układem świateł, barw, ruchu i gestu, układem stanowiącym dla owego słowa jak gdyby czuły rezonator, nadający mu blask i pełnię dźwięku. Umyślnie zaczynam tę recenzję od podkreślenia zasług reżyserskich Janusza Warneckiego, ponieważ na scenach warszawskich najdotkliwiej daje się odczuć właśnie brak artystów - inscenizatorów i reżyserów. W omawianym widowisku miarą osiągnięć reżysera nie są postaci główne (Zimińska, Sempoliński), choć niewątpliwie odegrał on dużą rolę również i przy ich ostatecznym kształtowaniu; ale zwróćmy uwagę, jak opracowane są postacie mniejsze, zwłaszcza te grane przez młodszych aktorów, którzy najwięcej zawdzięczają kierownictwu reżyserii.

Ze scen zbiorowych w obrazie III (ogródek) znajdzie się może kilka momentów, w których ruchy tego czy owego statysty wymagałyby większego oszlifowania, ale na ogół wszystkie ruchy, sposoby reagowania na słowa partnera, mimika i gesty poszczególnych osób osiągają duży stopień ujednolicenia. Dalej, te jednolite formy formy aktorskiej ekspresji są równocześnie zharmonizowane z kostiumami, co prowadzi do powstania na scenie bajecznych niekiedy sylwetek; te zaś sylwetki z kolei na tle bardzo uproszczonych dekoracji tworzą układy przypominające do złudzenia jakieś znakomite karykatury w stylu Kostrzewskiego. Skoro już jesteśmy przy dekoracjach, wspomnijmy, że są one kulturalne i efektowne, ale że rozwiązania niektórych obrazów (trzech ostatnich) mogłyby być dowcipniejsze; pod tym względem najlepiej przedstawia się obraz I i III. Sama prostota dekoracji działa zresztą bardzo dodatnio: na scenie jest tyle ruchu, efektownych zmian sytuacji i bogato rozbudowanych, a podlegających ustawicznym przekształceniom obrazów, że bardziej drobiazgowa oprawa scenograficzna mogłaby nas po prostu zmęczyć.

A więc pod względem opracowania scenicznego mamy do czynienia z pewnego rodzaju fenomenem na gruncie warszawskim. Warto się teraz zastanowić, czy ta stara farsa Dobrzańskiego, przerobiona i co prawda, do niepoznania, przez Tuwima, stanowi dziś dość frapujący materiał, aby poświęcać jej tyle starań, wysiłku i kosztów. Czy nie ma - inaczej mówiąc - dysproporcji pomiędzy błahością tekstu, a wysokim poziomem jego inscenizacji?

Nie ma żadnej dysproporcji. Jeśli spróbujemy analizować rzecz od strony formalnej, musimy stwierdzić, że pewne staroświeckie naiwności tekstu bardzo ładnie harmonizują ze stylowymi obrazami, jakie rozwijają przed nami twórcy widowiska. Tu może będzie najwłaściwsza pora do powiedzenia kilku słów o czarującej muzycznej stronie spektaklu (kierownik muzyczny -- Tadeusz Sygietyński). Podstawowy ton przedstawienia, to ciepła, nasycona pogodnym komizmem groteska; ta ciepłość tonu została osiągnięta przez rozprowadzenie do ogólnego nurtu humorystycznego jakiegoś cienkiego strumienia lirycznego i to właśnie uznać trzeba za najistotniejszy walor opracowania muzycznego. Muzyka panuje nad całym spektaklem, ale w jakiś dyskretny, nie narzucający się sposób, tak że widz, zaabsorbowany toczącą się na scenie akcją, niemal nie zauważa tła muzycznego, choć stale pozostaje pod jego urokiem.

Ale wróćmy do zagadnienia "dysproporcji, których nie ma". Samo formalne rozstrzygnięcie sprawy - sprowadzenie pewnego prymitywizmu staroświeckiego do roli jeszcze jednego scenicznego efektu - choć słuszne, może być uznane za niepełne. Niewątpliwie, gdyby dziś kto napisał podobną farsę o Warszawie obecnej, rzecz zbliżałaby się do wymiarów rewii i nawet gdyby została zmontowana w sposób technicznie znakomity, nie zasługiwałaby na dłuższą uwagę. Ale epokę "Żołnierza królowej Madagaskaru" dzieli od nas tyle lat, lat w dodatku tak wartko biegnących i tak wydatnie zmieniających obraz świata, że w tej pogodnej farsie zawiera się już dziś dla nas mnóstwo zupełnie nowych smaczków intelektualnych. Nie przesadzam, nie uważam, aby owe - jak żeż zresztą bogate - szczegóły historyczno-obyczajowe mogły nadać temu wodewilowi większą wagę; pozostają one, jak się rzekło, "smaczkami" - ale pewna suma takich smaczków może określoną całość uczynić swego rodzaju dziełem sztuki. "Żołnierz Królowej Madagaskaru" (myślę, że dopiero w tej dzisiejszej formie, jaką nadała mu ostatnia adaptacja Tuwima) jest bezpretensjonalnym, naiwnym,u uroczym stylizowaną staroświeckością, łatwo wzruszającym, ale wzruszającym niewątpliwie dziełem sztuki. Skoro zaś doszliśmy do tego stwierdzenia, wszystkie obawy niewspółmierność "niewspółmierność" i "błahość" tekstu przestają mieć sens.

Jest w tej sztuce kilka znakomicie zrobionych ról aktorskich. Mira Zimińska, jako śpiewaczka. Kamilla operuje groteską niesłychanie miękko i plastycznie. Jej temperament sceniczny stale właściwie rozbija ramy groteski, wychodzi poza nie, tworzy ogromnie frapujące połaszenie, jakiegoś liryzmu, gwałtowności, prymitywności, uroczej karykatury, no i tych resztek groteskowych schematów. Nad wyraz interesujące są gesty jej rąk w zestawieniu z ruchami głowy; Zimińska stwarza tu kapitalne, bardzo nowe i odkrywcze układy gestyczne (wyraz zakłopotania, szelmowskiej chytrości, ironicznej kokieterii). Bardzo wyraziste i precyzyjne operowanie głosem i mimiką twarzy pozwala jej osiągać tak odmienne efekty, jak we wzruszającej piosence "Ballada o Warszawie" i w scenie z Mazurkiewiczem w pokoju hotelowym.

Świetny jest również Mazurkiewicz - Ludwik Sempoliński. Ten znów najbardziej porywa tzw. "sylwetką" - to znaczy każdorazowym układem ciała w ruchu czy w spoczynku, idealnie zharmonizowanym z kostiumem otoczeniem, gestem, słowem. Groteska jest tu znacznie silniejsza, niż u Zimińskiej, ale niesłychanie skrupulatnie kontrolowana, nigdy nie przeinaczająca granic pysznej stylizacji. Na Sempolińskiego można po prostu patrzeć, jak na jednobarwną plamę drzeworytową, w każdej chwili dostrzeżemy w tej plamie dowcipny kontur rysunku np. Paschalskiego.

Jan Mroziński grał trzy zupełnie odmienne role. We wszystkich był szczerze zabawny; ten aktor ma czasem kapitalne psychologiczne skróty, wyrażające się w bardzo wynalazczym ruchu czy geście, utopionym w fali gestów zwyczajnych. Bardzo dobre wyniki osiągnął zwłaszcza w roli Grzegorza i pysznego konferansjera w "Arkadii". Tadeusz Olsza miał dwie świetne role "charakterystyczne" - Nikifora i kelnera oraz kilka ról o charakterze bardziej lirycznym.

Wydaje mi się, że ten doskonały aktor powinien obecnie specjalizować się głównie w rolach charakterystycznych, w których jego wielką zasługą jest umiejętne i subtelne wydobywanie odpowiedniego "klimatu psychicznego".

Rolę Kazia grają dwie aktorki Zofia Grabińska i Janina Pollakówna. Każda z nich ujęła tę rolę nieco inaczej, zależnie od swoich warunków zewnętrznych i dyspozycji psychicznych. Grabińska dała się porwać przede wszystkim zewnętrznej, gwałtownej ruchliwości postaci Kazia - zdobyła się przy tym na kilka bardzo ciekawych interpretacji ruchów i gestów małego chłopca. Również głosowo udało się jej dobrze opanować tę rolę. Jej gwałtowna, ruchliwość czysto zewnętrzna ruchliwość męczy jednak chwilami oko widza, natężenie groteski wydaje się niekiedy zbyt silne. Innymi warunkami zewnętrznymi dysponuje Pollakówna, której np. głosowo trudniej jest stworzyć "fikcję małego chłopca"; natomiast większe opanowanie ruchowe pozwala jej wydobyć z postaci Kazia pewne efekty głębsze psychologicznie, opierające się na dowcipie intelektualnym, co w roli tego zwariowanego dziecka uważam za bardzo istotne. W ostatecznym bowiem rachunku groteska jest tym lepsza, im - mimo swoich deformacji - głębiej nas informuje o człowieku.

Pozostałe role starannie i z umiarem odegrali: Runowiecka, Czarnecki, Mularczyk, Danecki, Sadowy, Mikołajewska, Wojdalińska, Nadworna, Warnecka, Zarzycka.

W efektownym tańcu w III obrazie wystąpiła J. Balkiewicz.

[recenzja z prywatnego albumu Witolda Sadowego w zbiorach IT]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji