Artykuły

Kapelusz z Jaracza

Między panem Warmińskim - obecnym dyrektorem teatru Ateneum w Warszawie, a p. Dormeuil - dyrektorem teatru Pa-lais-Royal w Paryżu sprzed stu czterdziestu lat - zachodzi pewne podobieństwo. Otóż obaj oni zdecydowali się wystawić "Słomkowy kapelusz" Labichea i obaj postanowili uczynić to w sezonie ogórkowym. Pan Dormeuil uważał sztukę za zbyt ryzykowną, odbiegającą od utartych konwencji, skazaną na pewną klęskę. Poświęcił ją więc na pastwę martwego sezonu, sam zaś uciekł z Paryża, by nie oglądać porażki. Pan Warmiński, prowadząc ambitny teatr, nie uciekał z Warszawy, wolał jednak startować z Labichem, autorem nie nazbyt cenionym przez subtelnych intelektualistów, w letnim "międzyczasie". W pustoszejącej Warszawie, u końca sezonu, w urlopową kanikułę. Tymczasem i w sierpniu 1851 roku, i w lipcu 1992 roku "Słomkowy kapelusz" odniósł sukces. W Paryżu olbrzymi, w Warszawie - znaczący. Ale prasówkę zorganizowało Ateneum dopiero w następnym sezonie.

Najmocniejszym atutem przedstawienia jest niewątpliwie tekst - nie tylko tłumaczony, ale i przerobiony przez Tuwima. Perełka. Nabrał on nowego blasku po naszych doświadczeniach z awangardowym teatrem absurdu. Łatwo bowiem dopatrzyć się w świecie Labiche'a. w kreowanej przezeń rzeczywistości scenicznej owej absurdalnej logiki, nonsensu, podniesionego do rangi nadrzędnego prawa, szaleństwa tworzącego porządek rzeczy. Nietrudno w "Słomkowym kapeluszu" witać dziś prekursora komedii absurdu, jakichś okruchów Ionesco, Mrożka czy wczesnego Havla. Zapowiedzi świata na opak wywróconego, w którym wiązadła logiki formalnej zostają zerwane, a rządzi fantazja autora, jego poczucie humoru, żywioł zabawy. Tu, u Labichea, w stanie czystym, bez podtekstów filozoficznych czy politycznych. Po prostu: śmiech dla śmiechu i nic więcej.

Sztuka zbudowana jest znakomicie. Gag za gagiem, nie kończący się pościg za umykającym kapeluszem, i nieustanna pogoń orszaku ślubnego za panem młodym - to okazja do scen tak komicznych, że można uwierzyć, iż na prapremierze jakiegoś widza trafił szlag ze śmiechu. Ponieważ Ateneum korzysta z przeróbki Tuwimowskiej - przeto tekst jest nie tylko dowcipny, ale i wysmakowany literacko, dający aktorowi szerokie pole interpretacyjne - słowem znakomity. Brzmi równie współcześnie dziś, jak na pamiętnej premierze z 1948 roku, pod reżyserią Perzanowskiej i kierownictwem muzycznym Jana Krenza (tak, tak) w Teatrze Nowym.

Inscenizacją w Ateneum zajął się wybitny specjalista od teatru muzycznego p. Krzysztof Zaleski. Niestety, tym razem, trudno byłoby zaliczyć "Słomkowy kapelusz" do pozycji szczególnie znaczących. Wprawdzie spektakl posiada swoje zalety, ale i widoczne wady. Do pierwszych zaliczyłbym parę znakomitych pomysłów obsadowych, z p. Wiktorem Zborowskim w roli pasjonata - porucznika dragonów na czele. Aktor ten ma nie tylko świetne warunki do tak pomyślanej roli, ale i olbrzymi, a tu niezbędny, temperament. Tworzy postać absolutnie śmieszną i całkowicie absurdalną. Z zupełnie innego teatru są natomiast pp. Marian Kociniak (Nonacourt) i Jerzy Kamas (Beaupertius) - wierni klasycznej farsie, którą zresztą prezentują bez zarzutu. To znaczy grają ostro, szybko, bezbłędnie pointując sytuacje. Jeszcze raz mogą dowieść w tym przedstawieniu swojej wielostronności aktorskiej i znakomitego opanowania warsztatu w dowolnym emploi. Pan Opania (Bobin) bliższy jest komedii absurdalnej i stanowi swoisty kontrapunkt wobec Nonacourta. Zasadniczym natomiast nieporozumieniem wydaje się p. Krzysztof Tyniec (Fadinard), który według autora ma być człowiekiem interesu, a nie facetem spod budki z piwem. Jego proletariackość można by akceptować, ale w innej sztuce, innej roli, innym przedstawieniu, nie tu jednak.

Z pań na czoło wybijają się pp. Ewa Wiśniewska (Eleonora) i Magdalena Komornicka (Helena) - znakomicie, w ostrym stylu komediowym, budujące swoje role kobiet nie tylko śmiesznych, ale i pełnych wdzięku. Wszystkie panie natomiast mogą mieć słuszny żal do p. Biegańskiej - projektantki kostiumów wyjątkowo nietwarzowych i kolorystycznie "gryzących się" z tłem dekoracji. Ta ostatnia zresztą - dzieło p. Janusza Wiśniewskiego - jest najboleśniejszą pomyłką całej inscenizacji. W okropnych, trupich kolorkach, ciasne pudło obskurnego pomieszczenia pomalowano w nonsensowne wzorki (wieża Eiffla, tramwaj, kawałki kamienic). Kłóci się to wszystko z atmosferą beztroskiego spektaklu, charakterem farsowej sztuki i z la belle epoque. Byłaby to wymarzona dekoracja, ale do własnych spektakli p. Wiśniewskiego, gdzie zgnojony świat zostaje zamknięty w obskurnych skrzyniach własnych tragicznych przeznaczeń. Ale tu gra się farsę, a nie egzystencjalny dramat.

Myślę, że należy żałować także, iż nie zostawiono muzyki Offenbacha, zwłaszcza w znakomitym, choć dawnym, opracowaniu samego Jana Krenza. Podobnie jak i tego, że zabrakło ciekawszych pomysłów choreograficznych, bogatszego wystroju i liczniejszego tła. Oszczędnościowy to w sumie spektakl. A przecież...

A przecież, tak jak przed wojną po kapelusze latała cała Warszawa na Kruczą i Żabią, tak teraz wszyscy ruszą na Jaracza. Po "Słomkowy kapelusz".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji