Za zdrowie konia!
Jedna z najbardziej błazeńskich historii w świecie farsowowodewilowym. W dniu ślubu facet biega po całym mieście, a za nim orszak weselny - narzeczona teść. kuzynek and co. - w poszukiwaniu słomkowego kapelusza, który jego koń zjadł z rana pewnej niewiernej żonie, która spędzała czas na romansach w pobliskim łasku z pewnym ognistym porucznikiem dragonów, który... etc...
Autor tego wszystkiego - Eugene Labiche, zwany ojcem nowoczesnej farsy niech będzie po wielokroć wysławiany za obłąkaną galopadę absurdalnych pomysłów. Od 140 lat świat się śmieje patrząc na tę lawinę nieprawdopodobieństwa, a i my w poczuciu łączności z Europą włączyliśmy się w ten rechot za sprawą świetnego tłumaczenia Tuwima wcześniejszej.
Przedstawienie w Ateneum jest bardzo wysmakowaną wersją tej historii. Jest farsą, a zarazem pastiszem gatunku, co konsekwentnie podkreśla i reżyseria, i muzyka, i scenografia (w tonacji chagaliowskiej), którą zaprojektował - aż nie chce się wierzyć - Janusz Wiśniewski, i kostiumy, no - gra aktorów - przerysowana, lecz nie tyle, by tworzyli karykatury zamiast postaci. Właściwie każda z ról jest perełką, od obu Kociniaków (teść i wuj) i Opani (kuzynek) poczynając, przez Tyńca (pan młody), Matyjaszkiewicza (buchalter), Kamasa (mąż niewiernej), po Zielińskiego w zachwycającym epizodzie. Jak to dobrze, że istnieją takie sztuki, takie teatry i tacy aktorzy, o czym warto pamiętać zwłaszcza w karnawale. Zdrowie konia, który zjadł kapelusz!