Artykuły

"Wesele" a chwila bieżąca

Przyszliśmy na "Wesele" dzisiaj, teraz, gdy przecież nie tylko my, ale gdy cały świat wytęża, wytęża słuch, gdy przecież nie tylko nam zaparło dech w duszach, gdy przecież nie tylko my czekamy na hasło, na głos złotego rogu, i gdy nie tylko nam się zwiduje, że coś widać, że coś jest w drodze, że słychać tętent konia o złotych podkowach. Ależ, na Boga, cały świat, jak wielki i szeroki i jak nieszczęśliwy, cały świat przypomina tych weselników, którzy zapadli w ciężki, bezwładny sen, tych weselników którzy - rozbrojeni, tak, rozbrojeni! - kręcą się w kółko i kręcą i kręcą, niby żywi a marom podobni. Przecież to, co obserwujemy od lat trzech, te niekończące się narady, te niepróżnujące planowania, te zjazdy i konferencje rzekomo wolnych i rzekomo zjednoczonych narodów, te kongresy, te próby łatania jednej dziury drugą dziurą, cały ten zaczadzony i ogarnięty paraliżem postępowym woli świat powojenny jest jakby w tańcu, może nawet w tańcu św. Wita. Tańczą, bo nie mają hasła, bo zapomnieli dokąd, po co i w jakim celu iść, nie idą więc nigdzie, tylko się wodzą w miejscu, uśpieni, ślepi i głusi.

Ponętna analogia. Ponętna, wszelako damy jej pokój, bośmy nie po to się zeszli, sami swoi, nie po tośmy na tym "Weselu", by o innych mówić.

Wielka emigracja stworzyła wielki dramat, który, zrodzony z dala od Polski i z dala od teatru, doznał realizacji scenicznej późno, bardzo późno, gdy wieszcze dawno pomarli. Wspaniały monumentalny dramat polski powstał w jakiejś czarodziejskiej próżni. Światła kinkietów nie znając, żywił się światłem księżyca i gwiazd, był snem srebrnym Salomei. Nie tknąwszy desek scenicznych, girlandą Konradów, Kordianów, Irydionów uczepił się dalekiego, polskiego nieba. A potem, potem stał się cud. Gdy dramat z zaświatów wstąpił na "teatru deski malowane", okazał się tak żywy, tak sceniczny, tak obyty ze światłem, z dekoracją, z aktorem, z publicznością, jak dzieła Ajschylosów, Szekspirów, Molierów, Schillerów, którzy tworzyli w oparciu na doświadczeniu, autorami dramatycznymi i reżyserami będąc równocześnie. Tragicy nasi snuli dramat transcendentalny, więc od doświadczenia niezależny, gdy jednak przyszła godzina próby generalnej, dzieła Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego okazały się dziełami teatru z tej ziemi, okazały się być tworem nie tylko znawców ale mistrzów techniki dramatycznej, posiadających tajemnicę rzemiosła a będących kapłanami misterium.

Dzisiaj, w tej chwili osobliwej, musimy sobie uprzytomnić, że trumna Mickiewicza zawędrowała na Wawel pierwej, niż "Dziady" zawędrowały do teatru polskiego. Zważmy, że jeśli Mickiewicz myślał praktycznie o teatrze, myślał nie o warszawskim czy krakowskim, ale o paryskim, rzucając mu w paszczę nie "Dziady", ale pisanych po francusku "Konfederatów barskich". Zważmy że z dramatów Słowackiego, jeden, mianowicie "Samuel Zborowski", dotknął desek teatru polskiego dopiero w chwili, gdy trumna poety, przybywszy z daleka drogą morską, dotknęła ziemi polskiej. Zważmy, że "Nie-boska komedia" i "Irydion" czekały na teatr przez trzy ćwierci wieku.

My, emigracja, jakby rzekł Mickiewicz, "numerycznie" wielka, my bierzemy z Kraju rzecz gotową. My nie dajemy Krajowi niczego na zapas, nie dostarczamy tego "dokarmu", który w postaci cukru otrzymują pszczoły na czas zimy, gdy braknie zapasów z własnej produkcji. My bierzemy, zamiast dawać. Pszczelim "dokarmem" były dla kraju przez niemal wiek dzieła wielkiego, monumentalnego dramatu, nie grane w teatrze, lecz takie, że umieliśmy, że musieliśmy umieć je na pamięć. Uczyliśmy się ich, a suflerem w zaborze rosyjskim była matka, był dom, była tajna szkoła. I ta wielka poezja pozwoliła przetrwać długą zimę. My, na odwrót, czerpiemy z zasobów krajowych, zamagazynowanych w spichrzu, sięgamy po rzecz gotową, powstałą w czasach niewoli, gdy, w przeciwieństwie do czasów dzisiejszych, nikt nie wyczekiwał rychłej wojny, a gdy ta dziwna, przedziwna sztuka nakazywała wytężać słuch. Dziś wyczekujemy wojny i do nas w dniu - może - wigilii, "Wesele" przywędrowało i mamy je loco Londyn. Jest ono dzisiaj po raz pierwszy za granicą.

Na firmamencie polskiego teatru są dwie sztuki, nierówne wartością, z odmiennych wątków zrodzone, mające inny ciężar gatunkowy, inną fakturę, a podobne tym, że były wstrząsem dla pokoleń, że choć na pozór odznaczały się aktualnością jętki jednodniówki, przecież zdobyły nieśmiertelność. Obie są arcydziełami konspiracji, obie, grając na zewnątrz kolorem i światłem, są z kategorii sztuki, jeśli tak rzec można, podziemnej. Obie są samym śpiewem i tańcem, samą melodią i rytmem, ale ich treść wewnętrzną stanowi nie ten śpiew który słychać, nie ten taniec który widać, nie taniec od którego drżą deski sceny, lecz ten od którego drży serce. Rytm "Wesela" porównał kiedyś Boy do jednostajnego turkotu "kół pociągu, pod który mimo woli w zmęczonej głowie podsuwają się jakieś natrętne teksty"... Temu sto pięćdziesiąt lat, był na premierze naiwnych aż do prymitywu "Krakowiaków i górali" literat niemiecki Seume; napisał on, że jest coś w samym środku tej sztuki, w jej wnętrzu, coś, co umyka się cudzoziemcowi, ale go porywa i zniewala. Coś poza melodią, poza rytmem, poza słowami. Lecz ta niedostępna dla cudzoziemca, wewnętrzna, podskórna, podziemna, zakonspirowana treść, ta dusza prawdziwa sztuki, wprawia Polaka w stan łaski, materializuje się przed nim, czyni go wtajemniczonym.

Z tych dwóch sztuk pierwsza przyszła na scenę w blasku, już gasnącym, sejmu czteroletniego i konstytucji 3 maja a we wstającej zorzy Kościuszki. Widzowie, porwani sztuką, prosto z teatru wybiegli na ulice szturmować pałac Igelströma i czynić sprawiedliwość i karać. Ach, jakaż to piękna i głęboko tajemnicza rzecz: teatr polski! To kuźnia, to arsenał, to plac zbiórki. Skrzydlata Nike Napoleonidów, gdy w noc listopadową zadzwoniły na bruku Warszawy kroki podchorążych, poszukała i znalazła Chłopickiego w ...teatrze. Noc z 5 na 6 sierpnia 1914 spędziła kompania kadrowa, śpiąc na deskach teatru w Oleandrach, i rano poszła przed siebie w wolność.

Narodowa sztuka, "Wesele", to nie jest zbiór komplementów, nie fanfara tryumfalna, nie laurka z powinszowaniem i nie banał pieśni "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród"... Chłop w "Weselu" nie zdobywa armaty, i nie zamyka jej gardła krakuską z pawim piórkiem. To nie są "ochocze tany". Tańczą weselnicy, którym, podobnie jak nam. wyciągnięto z rąk kosy i szable i strzelby. Oni, podobnie jak my, dali sobie z rąk wyciągnąć te kosy, te szable, te strzelby. Jasiek, spełniwszy rozkaz Chochoła, pyta: "Ka te kosy złożyć?". I pada ponura odpowiedź "W kąt", a po tej odpowiedzi pada jeszcze bardziej ponura replika: "Nik ich ta nie najdzie stąd".

I cóż powiedzieć, gdy kurtyna ma już iść w górę? Chyba, chyba... Abyśmy, gdy przyjdzie chwila, znaleźli kosy. wyrwane nam z rąk. i ciśnięte w kąt. Abyśmy, chociaż w znaczeniu moralnym, byli uzbrojeni, abyśmy wytężyli wzrok i słuch. Bo przecież jest to ta chwila osobliwa, gdy może, może, przez tę salę teatru w Londynie, biegnie już ktoś. komu koń w podworcu padł, ktoś. kto aż do pęknięcia płuc woła: "Jezu! Jezu! zapioł kur!"...

[ Fragment przemówienia wygłoszonego 21 maja b.r. w teatrze "Scala" w Londynie z okazji przedstawienia "Wesela". ]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji