Artykuły

Tors "Zygmunta Augusta"

Panu Leopoldowi Kielanowskiemu poświęcam

Aktorzy londyńscy uraczyli nas 17 listopada b.r. spektaklem, który zasługuje na najwyższe uznanie i na szczerą wdzięczność uchodź twa. Ujrzeliśmy - mówię o 99% widzów i o sobie samym - po raz pierwszy w życiu dramat Wyspiańskiego "Zygmunt August". Grano to w Polsce niegdyś kawałkami, na raty, więc scenę zgonu Barbary wystawił Kraków (pono kiepsko i niedbale) 14 marca 1908, więc trzy fragmenty wystawił Teatr Polski w Warszawie 2 października 1915, a lwowskie radio dało skrót na Wielkanoc 1931. Całość, jeśli o "całości" mówić wolno, widziało tylko Wilno i, już przed wojną, Katowice, w drugim zaś wypadku inscenizatorem i reżyserem był Leopold Kielanowski, który w nieopisanie trudnych albo nawet wrogich warunkach postanowił zaryzykować ten eksperyment na wielkiej scenie teatru "Scala". Bóg śmiałków wspiera. Kielanowski wygrał.

Wydawca t. VI "Dzieł" Wyspiańskiego, Leon Płoszewski, określa "Zygmunta Augusta" jako utwór "bliski wykończenia". W tej definicji jest pewna dawka przesady. Poeta zaczął pisać rzecz niejako od środka. Punktem wyjścia była scena śmierci Barbary. Znany i popularny obraz Simmlera ozdobił Wyspiański poetyckim tekstem, ale dramat zaczął rozrastać się w robocie, i z projektowanych początkowo kilku scen zrodziło się ich w końcu dwanaście. Tors? Tak, chociaż ten tors ma i głowę i ręce i nogi. "Zygmunta Augusta" szkicował poeta niemal bezpośrednio przed śmiercią, gdy już dłoń, gdy lwi pazur był przywiązany do deseczki, która umożliwiała pisanie.

Są to motywy urwane gdzieniegdzie na jakiejś nucie, są to szkice, fragmenty, które pierwszy rekonstruował Sinko, po nim Płoszewski, a wreszcie Kielanowski. Pochwaliwszy inscenizatora, muszę wszelako uczciwie i z ręką na sercu zganić go za pewną swawolę. Usłyszeliśmy najpierw, nie związany z dramatem nawet najcieńszą nicią wiersz "I ciągle widzę ich twarze...", podczas gdy Wyspiański wprowadza nas od razu in medias res, otwierając tajną furtkę ogrodu Radziwiłłów nad Wilią. Zbyteczną nadbudówką była także pieśń "Pojedziemy na łów...", którą Kielanowski kazał śpiewać Rejowi podczas zabawy na zamku w Wiśniczu. U Wyspiańskiego Rej śpiewa tylko prześliczne strofki o jabłoneczce. Rej nie daje na bis pieśni "Pojedziemy na łów"... To wymysł Kielanowskiego. "Hymn do Ducha Św.", którym reżyser ilustruje scenę unii lubelskiej, nie ma nic wspólnego z "Zygmuntem Augustem", choć król mówi:

Niechże trąby a puzony

Grają, hymnus Ducha czczony.

Hymn, który usłyszeliśmy w londyńskiej "Scali", ma zupełnie inną genezę. Z początkiem, r. 1905 a więc na dwa lata przed powstaniem "Zygmunta Augusta" odwiedził Wyspiańskiego Żeromski, pragnąc go pozyskać dla akcji zbiórkowej na Skarb Narodowy i na zakup broni, i prosząc, by poeta napisał coś w rodzaju apelu. "Właściwie, to ja już napisałem taką odezwę, taki uniwersał... Jest to ten Hymn..." - rzekł Wyspiański i wręczył Żeromskiemu odbitkę a właściwie "avant la lettre" hymnu "Veni Creator". Ten hymn związany jest z Piłsudskim, z organizacją "Strzelca", a nie z "Zygmuntem Augustem".

Wytknąwszy surowo te trzy nadbudówki, muszę jednak wziąć Kielanowskiego w obronę przed zoilami londyńskimi, którzy twierdzą jakoby tańce na zamku wiśnickim stanowiły także nadbudówkę. Nic podobnego! Inscenizator trzymał się jak najbardziej ściśle wskazówek autora i nie wyszedł poza nie ani na krok. Wyspiański daje dwukrotnie wyraźne informacje: "Chorus taneczny krąży" i każe również "krążyć" Rejowi. Król wchodzi z Barbarą podczas krakowiaka, ,,otoczony tanecznym kołem". Tu Kielanowski jest w zupełnym porządku. Co powiedziawszy, będę już tylko chwalił.

Lecz jeszcze kilka słów o samej sztuce. Taine próbował określić istotę teatru za Doraoca słów "rzeźba w ruchu". Dramat Wyspiańskiego o Barbarze i Zygmuncie, to raczej obrazy w ruchu, więc Simmler i Matejko, podparci bardzo mocno lekturą takich dzieł, jak Michała Balińskiego "Pamiętniki o królowej Barbarze", Aleksandra Przeździeckiego "Jagiellonki polskie" lub studium Szajnochy "Barbara Radziwiłłówna". Dodajmy diariusz sejmu lubelskiego i ogłoszone przez St. A. Lachowicza "Listy Zygmunta Augusta do Radziwiłła Czarnego".

Temat, zdawałoby się, tak porywający, tak pełen dramatycznej ekspresji, nie ma szczęścia w naszej literaturze. Wyspiański daje szablonową postać Barbary i równie szablonową postać Bony, niedaleko odbiegając od pseudoklasyka Felińskiego i od późniejszego oleodruku w postaci "Trylogii" Rydla. Barbara jest niewinną gołąbką a Bona szwarccharakterem. Czas odbrązowił mocno Barbarę a wyzłocił Bonę, lecz rewizja sądów o tych dwóch postaciach przypada na czasy późniejsze, których Wyspiański nie dożył. Być może, choćby poeta i znał prace nowszych dziejopisarzy, przecież pozostałby przy poetyckiej legendzie, to pewna jednak że w ocenie króla poszedł drogą własną, tak jak by mu dane było czytać książkę Kolankowskiego, w której widzimy Zygmunta Augusta jako despotę renesansowego, jako przede wszystkim Sforzę, nie Jagiellona.

Jesteśmy świadkami rozmaitych rewizji, które objęły także postać Hamleta. W interpretacji prof. Madariagi, książę duński jest człowiekiem szybko decydującym się, bez skrupułów, idącym po trupach. Zygmunt August po trupach nie szedł, ale nie ze wszystkim był postacią słabą, chwiejną, wahającą się, taką jaką widzimy u historyka stosunkowo świeżej daty, więc u Wacława Sobieskiego. Kolankowski mówi o tym że najbardziej zuchwali wielmoże, mając stanąć przed obliczem Zygmunta Augusta, bledli ze strachu, podczas gdy Sobieski, zmarły w r. 1935, nazywa króla i "cieplarnianą latoroślą". U Wyspiańskiego Zygmunt August od pierwszej do ostatniej sceny jest indywidualnością silną i gwałtowną, która umie przeprowadzić swoją wolę w takich sprawach, jak np. koronacja Barbary lub jak unia lubelska. Istotnie, raczej bliski kuzyn Borgiów, Sforza, niż Jagiellon.

Lecz sztuka nie należy do arcydzieł. Dawno już zauważono dwoistość jej charakteru i dwoistość stylu, na którą składa się liryzm i źródła historyczne. Poszczególne sceny dramatu są obrazami, które poeta ilustruje za pomocą słów, a pośród tych słów znajdziemy, jak wszędzie u Wyspiańskiego, jak nawet w "Weselu" sporo plew i wiele, bardzo wiele łatwizny. Rymy są zawstydzająco ubogie, gadatliwość głównej roli nuży, gdyż pewne motywy przeciąga Wyspiański w nieskończoność, albo wraca do nich z uporem. Komentator i wydawca, Płoszewski, cytuje słowa Konstantego Srokowskiego, który odwiedził poetę w okresie powstawania "Zygmunta Augusta" i zapamiętał słowa: "Kto przyzwyczajony do myślenia, u tego koło myśli nie zatrzymuje się tak łatwo. I tak oto siedzę lub leżę, a myśli przewalają mi się przez głowę niby strumień Zasypiam, i śnią mi się dramaty, jakieś niby moje i nie moje. A obudziwszy się, zapominam je. Znowu kłębią się myśli".

Z tych skłębionych myśli powstał tors "Zygmunta Augusta". Z myśli własnych i z obrazów cudzych.

Rzecz doprawdy dziwna, że ani malarzy ani poetów naszych nie skusił pewien wątek niebywałej piękności: Zygmunt August miał ulubioną lwicę, która stale przebywała w menażerii na Wawelu, jednak gdy król wybierał się do Wilna, lwica jechała z nim razem. Gdy umarła Barbara, lwica romansu królewskiego, król zawiózł ją także do Wilna, idąc w żałobie za trumna. Wyspiański wspomina o tym w "Zygmuncie Auguście'':

Pójdę pieszo długą drogą

od Krakowa aż po Wilno,

aż do Niemna, aż do Niemna.

Jakiż to wspaniały obraz! Korowód pogrzebowy zatrzymuje się w miastach i miasteczkach, wszystkie dzwony biją i trumna staje popasem w kościele, by następnego dnia zacząć dalszą drogę. Król w czarnym stroju, kroczy piechotą...

Przeważa w tym dramacie pierwiastek malarski, statyczny. Ale znajdą się partie piękne, ba, przepiękne, niestety, urwane, ledwie naszkicowane, jak np. scena w Wiśniczu. Inscenizacja londyńska słusznie położyła główny nacisk na stronę malarską, i ujrzeliśmy doprawdy cud: z niczego, za pomocą środków nie tylko prostych, ale ubogich albo wręcz prymitywnych, powstały obrazy porywające barwą i śmiałością. Pani Halina Żeleńska, nie po raz pierwszy zresztą, potrafiła w ramach trzech fragmentów architektonicznych, nie zmieniających się, ciągle zasadniczo tych samych, zmieścić osiem przepysznych odsłon, których nie powstydziłaby się największa, najbardziej zasobna scena.

Kto zna warunki współpracy z angielskim maszynistą czy elektrotechnikiem teatralnym, ten schylić musi głowę przed olbrzymim wysiłkiem reżysera i dekoratorki. Próba, rzekomo "generalna", jest zarazem jedyną próbą na scenie, na której tego samego dnia wieczorem odbyć się ma premiera. Z każdego kąta kulis patrzą na intruzów-Polaków oczy pełne niechęci. Sakramentalny "cup of tea" przerywa próbę w chwili najważniejszej, i nie ma siły, która by zdołała powstrzymać personel techniczny i skłonić do przesunięcia tego obrzędu narodowego.

Dodajmy, że reżyser ma do czynienia z aktorami, pracującymi w rozmaitych rzemiosłach, za dnia i w nocy, że więc trudno mu zebrać ich wszystkich na próby. A "Zygmunt August", to nie jest bagatelka sceniczna, ale gmach, "kobyła", jak się mówi za kulisami. Oprócz aktorów, statyści i coś w rodzaju "corps de ballet" i muzyka i mnóstwo innych rzeczy, składających się na całość, że się ta całość nie zawaliła, że ani razu spektakl nie potknął się, że widowisko nie popadło w śmieszność, że było naprawdę piękne, nie mogę tego, fachowcem przecież będąc, pojąć.

Powiem coś więcej i uderzę w ton liryczny. Temu półtora roku, na tej samej scenie teatru "Scala", wystawiłem "Sędziów" Wyspiańskiego. Podczas jedynej próby generalnej odczułem niesłychanie mocno i boleśnie że jestem bez domu, bez ojczyzny, że jestem nieproszonym gościem obcych. Nie idzie o to że rozkazy moje, zresztą wypowiadane w formie wyszukanie grzecznej, nie były respektowane przez personel techniczny, który raczej powinien przejść z teatru do jakiegoś przedsiębiorstwa pogrzebowego. Rzecz grubo ważniejsza że wtedy, właśnie wtedy, odczułem brak dachu nad głową. Teatr naprawdę jest zwierciadłem życia. Zrozumiałem w pełni mój "status" uchodźcy dopiero na deskach nieprzytulnej sceny. I na tych deskach zatęskniłem boleśnie. Przypomnieli mi się maszyniści i elektrotechnicy teatralni w Polsce. Rozkazy? Ależ oni - pepesiak w pepesiaka! - rwali się sami do roboty, umieli wyczytać z oczu reżysera jego myśl, potrafili zainteresować się każdym eksperymentem. Biła od nich ogromna bystrość, inteligencja, temperament. A w tej "Scali" ? Szkoda gadać!

Inscenizator i dekoratorka mieli sposobność tylko raz jedyny, podczas niepełnej próby generalnej, ogarnąć rzecz z perspektywy. Po tej próbie klamka zapadła. Już nie da się niczego zmienić, poprawić, podeprzeć, inaczej oświetlić albo ugrupować. O 7.15 wieczorem kurtyna nieodwołalnie idzie w górę. I poszła do góry, odsłaniając przed nami widowisko doprawdy wspaniałe. I byliśmy jakby u siebie w domu, a domem był nam tear polski.

Aktorzy, notoryczne głodomory, pracowali darmo. Wykonawcy, na jeden, jedyny raz nauczyli się ról olbrzymich, i nie było ani jednej sypki, ani jednej pauzy. Nie wiem, czy widzowie, nie wiem nawet, czy recenzenci londyńscy zdają sobie sprawę z ogromu wysiłków aktorów. Niedawno czytałem karygodnie lekkomyślne sprawozdanie z występu pewnej aktorki, która wypełniła swym repertuarem, mówionym i śpiewanym, cały wieczór. Recenzent, zganiwszy dobór tekstów, wyraziwszy się dość kwaśno o głosie i toaletach artystki, i dodawszy jeszcze kilka podobnych uwag, zakonkludował że publiczność londyńska po raz pierwszy ujrzała prawdziwy teatr. Nonsens, który krzywdzi wszystkich aktorów.

Na "Zygmuncie Auguście" byliśmy nie po raz pierwszy w prawdziwym teatrze. Z wykonawców trzeba primo loco wymienić Barbarę, więc p. Irenę Brzezińską, którą mówiła prześlicznie i ruszała się (prześlicznie i prześlicznie wyglądała. Widzimy ją zbyt rzadko na scenie. Wyborna była w "Spotkaniu" Wiktora Budzyńskiego, zabłysnęła ogromnym talentem jako Jewdocha w "Sędziach", a teraz ujrzeliśmy trzecią z kolei kreację. Doskonała w scenach lirycznych i dramatycznych, pięknie także wypadła w momencie komediowym, gdy zwraca się do dworzan, prawiąc im komplementy, jak wyuczona a śliczna papużka, i powtarzając kilkakrotnie frazes: "Zawsze was w dobrym zdrowiu mieć żądamy". Pan Zygmunt Rewkowski, zwłaszcza w drugiej części, stanął na wysokości zadania, podczas gdy bezpośrednio po podniesieniu kurtyny, był trochę skrępowany tremą (nie dziwię mu się ani trochę!). Ale mówił pięknie. Wzruszał w scenie zgonu Barbary, był królewski w scenie sejmu i w scenie unii.

Sejm piotrkowski wywołał we mnie na zapas uczucie ogromnego lęku. Jakże poradzi sobie inscenizator? Jak mnóstwo protagonistów i mnóstwo statystów zastąpi kilku czy najwyżej kilkunastu osobami? Skąd pożyczy kostiumów? Czy ten sejm nie będzie parodią ? Nie, nie tylko nie był parodią, ale wypadł doskonale. Non multa sed multum. Wyróżnił się wśród senatorów p. Adolf Bożyński, jako Kmita.

Pani Jadwiga Domańska w mikroskopijnej rólce Bony umiała dać dużo wyrazu. Reja grał i śpiewał p. Marian Nowakowski, po uważam za koncesję dla publiczności ze strony inscenizatora, a za bardzo piękny gest ze strony wykonawcy, którego głos ma zbyt wielki ciężar gatunkowy, brzmi zbyt pięknie i zbyt potężnie. Raczej obsadziłbym w tej roli wspomnianego p. Bożyńskiego, raczej dałbym Rejowi do rąk nie gałąź jabłoni, ale garniec miodu. Rej powinien śpiewać nieco ochrypłym głosem. Jak sam Zagłoba. Lecz publiczność była bardzo zadowolona. Pan Marian Nowakowski, choć święci tryumfy na scenie królewskiej opery Covent Garden, jest dobrym kolegą aktorów-głodomorów. Zagrał mikroskopijną rolę i słusznie gradem oklasków nagrodzony został. I dobrą, karną, ofiarną koleżanką jest p. Mila Kamińska, świetna aktorka sceny krakowskiej, następnie scen warszawskich. Nie zawahała się ani na moment i wystąpiła w niemej roli Anny Jagiellonki, i dając innym aktorom godny naśladowania przykład. Korona nie spadła jej z głowy.

Trzeba by przepisać cały afisz, trzeba by zaznaczyć, ty jakim rzemiośle pracują poszczególni wykonawcy ról, którzy, choć zmęczeni piekielnie, znaleźli czas na próby i przyczynili się i do olbrzymiego sukcesu sztuki niezmiernie trudnej, niedokończonej, a przecie takiej że nakarmiła nas i napoiła zarówno słowem jak i barwą.

Pani Kamińska przewodnicząca Związku Artystów Scen Polskich Zagranicą, trafnie podkreśliła w u swym ładnym przemówieniu wstępnym rolę teatru na uchodztwie, kończąc cytatem z "Zygmunta Augusta": "O mowo polska... niechże cię przyjmę w otwarte ramiona!".

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji