Artykuły

Zazdrość i medycyna

Powieść Choromańskiego ukazała się w r. 1932 i powitano ją w Warszawie tryumfalną fanfarą - uchodziła wtedy za ostatni krzyk nowoczesności. Kompleksy jakby prosto rodem z Freuda, studium zazdrości i jej tortur niemal jak u Prousta, wiedza medyczna przypominająca "Czarodziejską Górę" Manna, tchnienie obłędnych tajemnic - niczym sam Kafka. Parantelę głośnych w świecie nazwisk wywodzono dość powierzchownie. Po prostu powieść Choromańskiego różniła się od znanych nam powieści polskich, była inna. Odbijała od nich i wątkiem, i budową.

(W tym wątku, który pozornie nawracał do wiecznego tematu trójkąta małżeńskiego, splatały się fatalizm losu i przyrody, pierwotność instynktów i współczesna neurastenia (z ostrą przyprawą cynizmu), realizm scen szpitalnych i niesamowita groza absurdu. W takt namiętnościom ludzkim szumiał wiatr halny, w chwili najwyższego ich napięcia trzeba było żeby aż całe miasto utonęło w ciemnościach wskutek wyłączenia prądu w elektrowni. Jak na jedną książkę, zgęszczenie efektów dosyć obfite, a wzmagała je jeszcze nerwowa i urywana technika pisarska: rzecz zaczyna się od końca, po czym następuje cofnięcie o tydzień wstecz, raz po raz przeplatane nawrotami w przeszłość odległą o miesiące, a nawet o lata. Miało się to przyczyniać do spotęgowania nastroju, który i tak był dostatecznie już niepokojący - stwarzało klimat nasycony aurą tajemniczości. Całość, mimo skrótów i nawrotów, nie gubiła swych konturów, kompozycyjnie była zwarta.

Powieść była krótka i można było tyle nowych wrażeń naraz wchłonąć jednym tchem. Odwieczny trójkąt miłosny też znalazł w niej nowe swoje wydanie: jego bohaterowie nie przypominali zwykłych powieściowych amantów. Obaj rywale, opętani namiętnym szałem, to nie żadni egzaltowani młodzieńcy, ale ludzie stateczni w wieku odpowiedzialnym: jeden jest naczelnym lekarzem szpitala, znakomitym chirurgiem, powagą w swym fachu; drugi - mocno osiwiałym przemysłowcem, znawcą życia i kobiet. Demon kobiecości, który rozpalił dwa wulkany męskiego żaru, nie ma nic z demona w znanym stylu wielkich zalotnic, wspaniałych uwodzicielek, czy choćby przeciętnych tylko wampów i heter. To leniwa odaliska, snująca się biernie i bezwolnie, stacja rozdzielcza erotycznych prądów o wysokim napięciu, ekstrakt płci, wieczna zagadka istnienia. Nawet jej imię brzmi zagadkowo: Rebeka. Biblijnie to imię nie bardzo nadaje się do użytku w namiętnych ekstazach. Ale obaj rywale posługują się nim obficie, z wyraźnym upodobaniem (i nie nadaremnie), podczas pieszczot miłosnych, przed, po i zamiast.

"Zazdrość i medycyna" miała rozgłos nie tylko w Polsce; przetłumaczono książkę na 15 języków. Dziś można mieć różne o niej zdanie. Jak wiadomo, niesamowitość szybko wietrzeje. Dwie rzeczy mogą zapewnić powieści tej trwalszą pamięć: sam tytuł, który jest odkryciem, i opis operacji w szpitalu - kilkadziesiąt stron, w których precyzja szczegółów idzie w parze z rosnącym napięciem wrażeń.

Na londyńską premierę "Zazdrości i medycyny" szedłem niepewnie, pełen uprzedzeń. Książki nie miałem w ręku od chwili jej ukazania się. Konfrontacja dawnych wrażeń, z epoki już zamierzchłej, bywa zabiegiem ryzykownym, a tym bardziej gdy chodzi o utwór przyjaciela z lat młodości. Przeróbki teatralne głośnych powieści upowszechniły się dziś na wszystkich scenach świata, stanowią znakomite pole popisu twórczego reżysera. Nie jestem entuzjastą takich przeróbek; zwykle, to co było najlepsze w powieści, ginie na scenie. Najmocniejszą stroną powieści Choromańskiego jest opis operacji; gdy reszta może wydać się przebrzmiała, ten opis zostanie. Znałem warszawską przeróbkę teatralną, w której operacji nie pokazano. Wydawało mi się to zresztą przedsięwzięciem niewykonalnym. Jak pokazać na scenie prawdziwą operację z dramatycznymi jej komplikacjami?

W "Ognisku" wystawiono nieznaną mi przeróbkę wiedeńską (Walentyny Alexandrowicz), w której ten najlepszy rozdział powieści został zachowany. Okazało się że nie tylko można operację przedstawić na scenie, ale że można na to patrzyć i że nie jest to widok trudny do zniesienia, ale przeciwnie - przykuwający uwagę w sposób pasjonujący. Scena operacji, którą zobaczyliśmy w Londynie, zdumiewa pomysłowością rozwiązania i rozmachem. Jest to osiągnięcie reżyserskie wysokiej klasy. Operacja, która w powieści trwa pół godziny, na scenie zajmuje kilka minut, a ma się wrażenie jej pełni i prawdy. Choćby dla tej jednej sceny warto sztukę zobaczyć. Warto pokazywać ją cudzoziemcom i pochwalić się przed nimi polskim reżyserem. P. Kielanowski może być ze swej operacji dumny. Pp. Rewkowski, Kostrzewski, Ratschka, Sikorski i pani Mroczkowska wykonali ją tak, jakby co najmniej pół życia spędzili w białych kitlach szpitalnych - z wprawą, swobodą i umiarkowanym przejęciem, cechującym tylko prawdziwych fachowców.

Sztuka ma 17 odsłon, wymagających coraz to innych dekoracji. Jest ich razem 8, p. Bogdanowicz ujął je pomysłowo i ze smakiem; okno na mroczną ulicę ze słupem telegraficznym zdobyło sobie, oprócz oklasków, zasłużony szmerek. Na premierze kilku znawców teatru orzekło, że było szaleństwem puszczać się na przedsięwzięcie, proszące się wprost o scenę obrotową. O, naiwni! Znawcy teatru, którzy nie znają ducha własnego narodu. Nie wiedza o lancach którymi zdobywa się działa, o butelkach z benzyną rzucanych pod czołgi. Nigdy nie słyszeli o Sommo-Sierze. Cóż by te była za sztuka wystawić "Zazdrość i medycynę" na scenie obrotowej? Każdy by to potrafił, wtedy żaden Polak o tym by nie pomyślał. Mała scenka w "Ognisku" była natchnieniem i podnietą. Aż korciło by pokazać na niej jak się bierze karkołomne przeszkody, czym jest duch, zapał i czucie wobec materii. Wieczny przyczynek do psychologii Polaka, niezmożonego nawet pod obcym niebem.

Widziałem przeróbkę "Zazdrości i medycyny" w innej jej wersji, przed wojną w Warszawie. Przedstawienie londyńskie było lepsze i reżysersko, i aktorsko mimo, że aktorzy warszawscy mieli spokojne warunki pracy niezamąconej walką o byt w zawodach nic nie mających wspólnego z teatrem. W zespole warszawskim brały udział siły wybitne, jak np. Samborski. W roli męża Rebeki, rzucał się i ryczał jak tur, jednostajnym popisem wybuchowej zazdrości mógł zadręczyć nie tylko siebie i ukochaną kobietę, ale całą publiczność zgromadzoną w teatrze, jej rodziny i mieszkańców sąsiednich kamienic. W Warszawie uważano że Samborski ma talent. "Wielki talent czy tylko wielka astma?" - spytała kiedyś jedna z wytworniejszych i złośliwszych jego koleżanek.

W przedstawieniu londyńskim, p. Butscher jako mąż Rebeki, miał mniej impetu, a więcej nerwowego niepokoju, był więc prawdziwszy i głębszy. Zarówno on, jak p. Rewkowski starali się odtworzyć trawionych miłosnym żarem rywali możliwe przekonywująco, nie ich wina że obie główne role męskie nie dają pola do szczególnego popisu. Lepiej w sztuce zarysowane są role epizodyczne, w których wyróżnili się pp.: Malicz (jak zawsze niezawodny), Kostrzewski i Ratschka. Mały Robert Sikorski w roli 7-letniego Borucha z wyjątkową intuicją oddał liryczną mieszaninę smutku i niepokoju pomylonego dziecka. Bohaterką wieczoru była pani Kitajewicz - narzędzie rozkoszy doskonałe. Miała leniwą zmysłowość w ruchach i głosie, bizantyńską statyczność, haremową ociężałość - wcielenie sennej samicy, która potrafi budzić żywioły. Tak właśnie i tylko tak można ukazać Rebekę, i trudno po pani Kitajewicz wyobrazić sobie inną aktorkę w tej roli.

Całość przedstawienia była zwycięstwem reżyserskim p. Kielanowskiego, świadczyła o tym czego teatr polski może się po nim spodziewać nawet przy najskromniejszych środkach, w trudnych warunkach emigracyjnego bytowania.

Część lekarska utworu budziła żywszy, odzew wśród publiczności niż część miłosna. Medycyna miała zdecydowaną przewagę nad zazdrością, wywoływała więcej podniecenia. Oto nieuchronny wpływ klimatu londyńskiego, chociaż - jak się okazuje - można mu się oprzeć. Po zakończeniu spektaklu i ostatnich oklaskach pewne poruszenie na sali wywołała wiadomość o telefonie którym desperacko dobijał się do "Ogniska" jeden z mych przyjaciół, ogólnie znany i lubiany; poszukiwał żony zgubionej w teatrze. To już chyba ostatni Mohikanin niepokojący się o swą Rebekę. I pomyśleć: po tylu latach najszczęśliwszego pożycia małżeńskiego, pod niebem londyńskim, nie sprzyjającym tak czułej egzaltacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji