Artykuły

Ja już na swoje nazwisko nie muszę pracować ani udowadniać, czy jestem dobra, czy zła

mówi ANNA DYMNA w rozmowie z Wacławem Krupińskim

W którymś z wywiadów sprzed lat powiedziała Pani: Na szczęście nie o wszystkim gadam, mam swoje tabu. To o co mam nie pytać?

- Proszę pytać o wszystko, najwyżej nie na wszystkie pytania odpowiem. Tak, są sprawy,o których nikt nie wie i nie będzie wiedział, co się dzieje w moim sercu...

Czyli tak się kreujemy, jak chcemy być postrzegani

- A pan postępuje inaczej - w życiu, w pracy? Nawet jak pracuję z Kutzem, który jest otwieraczem duszy aktora, czy z Basią Sass czy niegdyś ze Swinarskim - zawsze pojawia się to miejsce, gdzie stoi szlaban - to, co za nim, jest nie do sprzedania. Jestem człowiekiem, który ma swoje przegrane w życiu, i nie lubię o tym mówić, podobnie jak nie dopuszczam mediów do mieszkania, prezentowania, jak wygląda moja sypialnia, garderoba, kuchnia... A i tak wiem, że media, zwłaszcza niektóre, będą pisać, co chcą. Byłam młodziutką aktorką, gdy usłyszałam, że jestem k... A jeszcze byłam niewinna i nawet nie bardzo wiedziałam, co to słowo znaczy. I wówczas Dymny powiedział mi: Dziecko, będziesz kiedyś aktorką, będą o tobie mówili, jak ci się uda, wszystko, co będą chcieli, nigdy nie zaprzeczaj, tajemniczo się uśmiechaj i mów - Tak? Nie wiedziałam. Albo - Tak, to się bardzo cieszę. I nigdy się nie tłumacz. Rób swoje, byle uczciwie.

Ale o Pani koszmarnych snach przed każdą z premier możemy rozmawiać.

- Faktycznie, mam takie dziwne życie wewnętrzne, acz trochę ostatnio zubożone, bo śpię coraz mniej. Nie dość, że w ciągu dnia przeżywam różne bardzo emocjonalne sytuacje na scenie czy w życiu, to jeszcze w snach wszystko to mi się zwielokrotnia, rozprzestrzenia. Przed premierą gram swoją rolę w ciągu nocy wielokrotnie. Od lat powraca też taki sen, że wybiegam z garderoby, błądzę po jakichś piętrach, nie mogąc znaleźć, sceny, wreszcie wchodzę na nią i zupełnie nie wiem, co mam mówić. Nie znam sztuki.

Sytuacja iście oniryczna, na jawie niemożliwa.

- Zbyt długo jestem aktorką, by nawet gubiąc chwilowo, tekst sobie nie poradzić. No, i mam suflera.-

Wiem, że i miłe sny Pani miewa...

- Na szczęście. Salon Poezji mi się wyśnił. Naprawdę.

To nie ma Pani prawa narzekać na sny. Zatem wróćmy do rzeczywistości. Powiedziała. Pani niegdyś: Gdy mija młodość, aktor na co dzień walczy ze swymi fizycznymi niemocami, które pojawiają się z upływem lat. Pani już walczy?

- Ja mam dużo prostszą sytuację - zaczęłam tę walkę w wieku 27 lat, kiedy po kolejnych wypadkach samochodowych zmagałam się z bólem uszkodzonego kręgosłupa, by w ogóle móc się ruszać. I tak już mi zostało. Zwłaszcza że na tych wypadkach się nie skończyło. Na szczęście na scenie jest takie napięcie, że człowiek i ze złamaną nogą biega.. Następstw upływu czasu nie da się jednakże całkiem pokonać. Młodziutka oglądałam Zofię Jaroszewską, która np. chciała mieć garderobę nisko, bo już nie mogła wejść po schodach i która odrzucała role, a mnie, przybranej córce; tłumaczyła: Me mogę wziąć tej roli, dziecko, bo nie mam siły fizycznej. A nie mogę tego zrobić widzom, by widzieli moją niemoc. I to mój ideał - właśnie Zofia Jaroszewska. Albo Jurek Nowak.. Chciałabym kiedyś być starą aktorką, kochać ludzi, nie mieć nikomu niczego za złe. Być aktorem młodym, wesołym - to żadna sztuka. Ale być starym, przerżyć ten upiorny, ciężki zawód, wciąż kochać życie i jeszcze grać, to jest bohaterstwo.

Wiem, że to mama wpoiła Pani życzliwość i miłość do ludzi.

- Moja mama to był rzadki typ człowieka o równie rzadkim stosunku do życia - ona nigdy nie myślała sobie, służyła innym. Jeżeli mam coś dobrego w sobie, to na pewno od niej. Moją mama tak nas wychowywała: chcesz sobie pokrzyczeć, to sobie pokrzycz, tylko najpierw popatrz, czy ktoś nie śpi. Jak leży człowiek na ulicy, to nie odwracaj się od niego, bo może umiera.

Być aktorem młodym, wesołym - to żadna sztuka pod warunkiem, że się ma tyle propozycji, ile miała Pani, że się tyle gra...

- Grałam okropnie, ale byłam prawdziwa, naiwna, pełna wiary i żarliwości - to były moje najważniejsze atuty. Teraz przygotowując spektakle z niepełnosprawnymi umysłowo, którzy są wiecznymi dziećmi, widzę, co jest największą siłą na scenie - właśnie radość, że się jest, i szczęście, że się gra. Dopiero jak przestałam być młodziutką dziewczynką, zaczęłam dostawać prawdziwe role do grania. Urodziłam dziecko, zmieniłam się fizycznie i wówczas pojawił się Kutz, niegdysiejszy przyjaciel Dymnego, i zainicjował najpiękniejszy okres w moim aktorskim życiu, bo zaczęłam być partnerem dla reżyserów, a nie tylko zwierzątkiem do pokazywania. Acz wcale okresu zwierzątka nie potępiam. Nie ma nic piękniejszego, jak młodość, to ludzi najbardziej bierze. Z czego do ziś zna mnie najwięcej ludzi? Z Ani Pawlaczki, mimo że nieraz mi mówią: To pani jest ta Pawlaczka? Jezu, to z pani już nic nie zostało.'

Od "Nie ma mocnych" mija 30 lat... Czuje się Pani spełniona jako aktorka?

- Wie pan, ile zagrałam ról? I ilu jest aktorów, którzy nie zagrali nawet połowy tego? Tak, czuję się spełniona. Nawet bardzo. Miałam to szczęście, że już w 27. roku życia, gdy zdarzył się ten potworny wypadek samochodowy i groziło mi, że już nigdy grać nie będę, mogłam pomyśleć, trudno, i tak jest tego trochę. Podobnie było siedem lat później, gdy rodziłam syna - znów istniała groźba, że być może już nigdy nie zagram.- Ale to było 18 lat temu, a - teraz?- Nie ma dla mnie ról ciekawych. I dlatego, że mam 52 lata, i z powodu sytuacji w kulturze. Przestało się robić rzeczy, do jakich się nadaję, a udział w serialach mnie nie interesuje. Szkoda mi na toczasu.

Ale jakieś aktorskie marzenia ma Pani nadal?

- Pewnie, że w głębi duszy chciałabym, by jakiś reżyser sobie wymarzył: O, Dymna mi to zagra. I by chciało mu się zmusić mnie do jakiegoś wysiłku, znaleźć we mnie coś nowego. Powielanie tego, co już zrobiłam, mnie nie interesuje. Bo to praca nad rolą przynosi największą radość i sens bycia aktorem. Nie premiera, nawet jeśli ktoś

tam pochwali

Acz lepiej, jak chwalą.

- Jak się dobrze o sobie czyta - zawsze jest miło. I skrzydła rosną. Ale najważniejsza jest praca. Jak mam reżysera, któremu na mnie zależy i daje mi to odczuć. Nawet jeśli słowmi: K..., ty masz to w sobie, weśże to, wydobądż!

Wspomniała Pani recenzje, czyta je Pani?

- Wszystkie. I z każdej coś dla siebie biorę. Irytuje mnie jedynie pisanie typu

"wszystko do dupy". Nigdy tak nie jest. Nawet w spektaklu, który jest dużo gorszy, niż o nim piszą, zawsze wychwycę to ładny kostium, to dobrze zagrany epizod. Dlatego i do recenzji trzeba mieć dystans, jak do wszstkiego, co w tym zawodzie.

I wokół niego. Przecież, jeśli mija mnie kobieta i słyszę: Ale ta Dymna gruba, to bez tego dystansu bym się powiesiła na pierwszej gałęzi. Owszem, nieraz płakałam

z powodu jakiejś porażki, ale rano wstawałam i robiłam swoje...

Co było tą największą porażką?

- Nigdy tego nie analizowałam. Zawsze staram się być najlepszą aktorką świata. Nie potrafię wejść na scenę z nastawieniem: Dzisiaj gram byle jak, boli mnie głowa. Nie - zawsze staram się grać tak, jakby sam Pan Bóg był na widowni.

Aktorstwo nie jest dla ludzi, którzy nie potrafią znosić porażek - ocenia John Malkovic

- Dużo poważniejszym problemem jest sukces. Jak ktoś ma taki stosunek do zawodu jak ja i go uczciwie wykonuje, to porażka tak nie boli. Zresztą po 30 latach pracy wiem, że 50 procent ludzi orzeka, że to wspaniała rola, a drugie 50 - wręcz przeciwnie.

Ale są i role, które 100 procent chwali, jak Panią w filmie Sass "Tylko strach"...

- I to są te największe sukcesy, które uskrzydlają. Najgorzej, jak się słyszy, świetna rola, tylko w złym przedstawieniu, to jest. bardzo przykre... Bywa, że krytycy

w ogóle na coś nie zwrócą uwagi, a to najbardziej bierze ludzi. Jako Marysia Wilczurówna w "Znachorze" nie miałam ani jednej dobrej recenzji, a ludzie do dzisiaj płaczą oglądając - taka jest siła w tym kretyńskim melodramacie. A niemal równocześnie grałam w "Dolinie Issy", zbierając cudowne recenzje i nikt tego nie pamięta...-

Wróćmy do stresu płynącego z sukcesów.

- To jest problem; przez wiele lat nie miałam żadnych nagród. Potem nagle dostałam kilka, m.in. na festiwalu w Gdyni za wspomnianą rolę u Sass. I póki była tylko jedna - cały teatr mi gratulował, cieszył się, ale w miarę kolejnych nagród, potem Złotych Masek, coraz bardziej czułam ton typu: Te, gwiazda, znowu, nagrodę dostałaś - i wtedy-przypomniałam sobie radę Wieśka i mówiłam: Tak, i bardzo się cieszę. Naprawdę nie jest łatwo poradzić sobie z piętnem człowieka nagradzanego.

Ostatnio została Pani Polką Idolką, tuż za Jolantą Kwaśniewską - i to już pewnie nie tylko za aktorstwo, ale i Pani aktywność na rzecz osób niepełnosprawnych...

- Odpowiem z uśmiechem; cieszę się bardzo! Naprawdę! A do Jolanty Kwaśniewskiej napisałam radosny list z gratulacjami. Wie pan jak to miło, gdy okazuje się, że to, co się robi, ma sens i jest naprawdę potrzebne? Teraz to może trochę inna moja rola, ale wkładam w nią całe me serce, jak w każdą na scenie czy w filmie, więc daje mi prawdziwą radość. A każdy głos oddany na mnie to nowa siła do dalszego działania.

Co Pani każe działać na tylu frontach; od lat pracuje Pani z niepełnosprawnymi umysłowo, udziela się charytatywnie, od miesięcy prowadzi Pani program telewizyjny "Spotkajmy się"...

- To bardzo złożona sprawa.

Bo nie ma Pani ciekawych propozycji od reżyserów - z teatru, z kina?

- Fakt, mniej gram, mam więcej czasu, o co - mam siedzieć przed lustrem i patrzeć, czy mi wisi podbródek,. czy mam zmarszczki? Przecież wiadomo, że czasu nie zatrzymam. Dlatego w ogóle się tym nie przejmuję. Niedawno pewna dziennikarka zapytała mnie: A jak sobie pani radzi ze swoją tuszą? To ją zapytałam, ile ma lat. Okazało się, że 30. -To niech się pani za siebie weźmie, ja w pani wieku lepiej wyglądałam. Teraz po pięćdziesiątce ja mam być zdrowa, czysta, dobra i mądra: A piękne i chudziutkie niech sobie będą te młodziutkie.

A zatem to trochę działałność, przepraszam, zamiast...?

- A gdyby nawet tak było, to co? Przecież lepiej zamiast zamartwiać się i pić wódę, nieść pomoc tym, którzy tego potrzebują. I namawiam do tego wszystkie koleżanki, które nie mają ról. Acz sama, nawet gdybym te role miała, też- bym robiła, co robię. Najważniejszą sprawą w życiu, oczywiście poza rodziną, jest mój zawód. Tak więc, gdybym dostała wspaniałe propozycje, wszystko bym im podporządkowała, z niczego jednak nie rezygnując. Jak się chce, to wszystko da się pogodzić. Nie pan

pierwszy pyta, dlaczego to robię. A dlaczego mam tego nie robić? Dlaczego mam nie pomagać ludziom, skoro mogę? Zwłaszcza że jako osoba popularna więcej zbiorę na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, a prowadząc jakąś charytatywną aukcję pewnie zwiększę z niej dochód. Bo Dymnej trudniej odmówić... Wie pan, najchętniej o tym, co robię poza zawodem, w ogóle bym nie mówiła, bo robię to z potrzeby zupełnie innej, na pewno nie dla rozgłosu. A słyszę takie głosy - pcha się, żeby było o niej głośno! Ja nie muszę się pchać! Ja już na swoje nazwisko nie muszę pracować ani udowadniać, czy jestem dobra, czy zła... Ale dobrze wiem, że taka działalność bez nagłośnienia nie ma sensu.

Niedawno powołała Pani fundację swego imienia...

- Bo się okazało, że tak mogę skuteczniej działać. Nie wiem, czy sobie poradzę, czy to nie przesadny krok, ale musiałam go zrobić, bo ludzie dawali mi pieniądze do ręki, a ja ich nie mogłam przyjąć. Zatem mam fundację... - "Mimo wszystko".- Nazwę zaczerpnęłam z tekstu umieszczonego na dziecięcym Przytułku im. Matki Teresy w Kalkucie. Ludzie postępują nierozumnie, nielogicznie i samolubnie, kochaj ich mimo wszystko. A alej cytat a propos tego, o czym już mówiliśmy: Jeśli czynisz dobro, oskarżą cię o egocentryzm, czyń dobro mimo wszystko. Kiedyś kolega z teatru rzucił mi w twarz: Tak, pchasz się z tą puszką, bo telewizja cię sfilmuje. I zemściłam się na nim. Szłam akurat z puszką Orkiestry Jurka Owsiaka i spotkałam tego kolegę. - Potrzymaj mi puszkę, muszę sobie pisak kupić, bo ludzie chcą autografów. I wytrzymałam go 1,5 godziny, a mróz był potworny. Jakiż on był wściekły. - Czyś ty oszalała, jestem cały skostniały. - Ale może cię za to telewizja jakaś sfilmowała? Mam więc fundację - mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Wiem, jakie są opinie o fundacjach, bo wiele się sprzeniewierzyło prawu... Ja mam łatwiej, bo to fundacja jednoosobowa - i nie ma mowy, żeby ktoś oszukał. To musiałabym być tylko ja. Ta fundacja ma moją twarz, moje serce, moje wszystko. Oczywiście nie jestem sama. Mam już księgową, pomieszczenie na biuro i komputer od wspaniałego biznesmena, dwóch przyjaciół w zarządzie, studentki do pomocy, wokół wielu życzliwych ludzi. Chciałabym, by to była wzorowa fundacja. Czy mi się uda? Ale skoro obok wielu bardzo bogatych istnieje taka nędza i rozpacz, to nie potrafię tylko patrzeć. W tej chwili ja mogę pomóc, kiedyś mnie pomagano.

Taki rewanż?

- Po serii wypadków, kiedy byłam bliska załamania, pomogli mi swą postawą ludzie

sami bliscy śmierci, pokaleczeni... Spotykałam ich w szpitalach, sanatoriach -

bez rąk, bez nóg - i oni radośnie, z zapałem ćwiczyli. I teraz spłacam dług. W

przyrodzie wszystko się musi wyrównać. Jak kiedyś nie miałam gdzie mieszkać, to

Ela Karkoszka przyjęła mnie pod swój dach. Ale nie ma powodu, bym Eli pomagała,

bo ona tego teraz nie potrzebuje, zatem wspieram innych.

A jak sobie Pani radzi z tym, co odzwierciedla słynny fragment "Dziennika" Gombrowicza o żuczkach; wszystkim pomóc się nie da.

- I dlatego mam nie robić nic?! Znam te pytania - a dlaczego pani pomaga

niepełnosprawnym umysłowo, a nie np. chorym na raka? Kiedy z telewizyjną Dwójką w moim programie "Spotkajmy się" pomagaliśmy czwórce dzieci chorych na

mukopolisacharydozę, a ratowanie im życia kosztuje rocznie 3 miliony, też padło

pytanie, dlaczego im?. Takich pytań nie wolno zadawać.

Przecież Pani sama sobie też musi na takie pytania odpowiadać...

- Fakt, dostaję setki listów z prośbami o pomoc, dlatego teraz, mając fundację, postanowiłam, że to muszą być przypadki absolutnie wiarygodne, wskazane przez lekarzy.

Pani od lat skupia się na pomocy niepełnosprawnym umysłowo, za co dostała Pani Medal św. Brata Alberta...

- Zajęłam się niepełnosprawnymi umysłowo, bo wiem, jak im skutecznie pomóc, bo to ludzie mi najbliżsi, bo od księdza Zalewskiego nauczyłam się, jakie mają potrzeby. Prowadzę z nimi teatrzyk, piszę dla nich scenariusze. Teraz moim 30 nieełnosprawnym umysłowo z Domu Opieki w Radwanowicach muszę stworzyć warsztaty, terapeutyczne, bo odebrano im prawo do warsztatów państwowych. Trzeba je wybudować, bo ci ludzie bez nich stracą sens życia. Na samo ich utrzymanie potrzebne będzie 21 tysięcy miesięcznie. Wymyśliłam, że jak nie znajdę bogatych sponsorów, to wystarczy 120 firm, które dadzą po 175 zł miesięcznie, a ja pierwszy raz sprzedam swoją twarz reklamie i zrobię im plakaciki z podziękowaniem. Już zgłaszają się chętni...

Znów mam ochotę powtórzyć pytanie, co Pani każe...?

- Powiem to samo - bo nienawidzę żyć dla siebie, nienawidzę się sobą interesować. Dlaczego mam odpoczywać, leżeć? Od tego są wakacje, a i tak po kilku dniach mnie korci, by zobaczyć, jakie warunki ma pobliski ośrodek dla niepełnosprawnych... Zatem jeśli pan znowu zapyta - dlaczego, powiem to, że wszystko, czego doświadczałam - te wypadki i to, że gdy miałam 27 lat, nagle zmarł mój mąż - zmuszało mnie do stawiania podstawowych pytań o sens naszej egzystencji, a po wtóre uświadamiało, jak należy szanować każdą sekundę życia. Dlatego np. nie znoszę narzekać, bo to zabiera nam najwięcej czasu, najwięcej sił, a to w tej chwili narodowa plaga.

Od miesięcy oglądam w telewizyjnej "Dwójce" Pani rozmowy z osobami ciężko,

najczęściej nieuleczalnie chorymi. Przyznam, że oglądając, mam gulę wzruszenia w

gardle. To jak Pani wytrzymuje psychicznie te nagrania?

- Po pierwszym programie powiedziałam sobie - nigdy więcej. Wyjechałam nieprzytomna, płakałam po nocach, spać nie mogłam... A potem on się ukazał i dostałam setki listów, połowę od zdrowych i połowę od chorych. Jedni i drudzy uświadomili mi, jak ważny to program, jak potrzebny. I nakręciłam kolejne. Zdarzyło się, że się rozpłakałam w czasie programu i potem oberwałam od tzw. zawodowców! A niby czemu nie wolno się wzruszyć losem niepełnosprawnego? Dlaczego moje łzy, jak mi wmawiają terapeuci, upokarzają tych, których los mnie wzrusza? Nie rozumiem. Słyszę, że prowadzę program nieprofesjonalnie, bo zapytałam sparaliżowanego mężczyznę o to, jak ostał ojcem? A to pytanie dla pana Janusza, od 27 lat sparaliowanego po skoku do wody na główkę, zarazem ojca dwójki dzieci, było czymś cudownym, bo te dzieci to jego radość i powód do dumy. Więc niech sobie profesjonaliści gadają, co chcą. Ja się kieruję swoją wrażliwością. A że po takim nagraniu tydzień nie śpię... Pewnie mógł taki program prowadzić lekarz czy psycholog, obojętny i zimny, i wszystko by wiedział, ale to byłby już inny program.

Pani zatem musi się do tych programów przygotowywać?

- Bardzo i długo. Na szczęście nie jestem sama. U mojego boku jest zawsze współautor programu Mateusz Dzieduszycki. Staramy się sensownie tych ludzi wyszukiwać. Spędzam z nimi często wiele godzin, odwiedzam ich, zbliżam się do nich, zaprzyjaźniam się przed programem; mnie to pozwala ich poznać, a im daje przekonanie, że nie padnie żadne pytanie, jakiego sobie nie życzą, że będą mieli wpływ na montaż programu i nawet po nagraniu mogą zdecydować o wycofaniu go z emisji. Jeszcze się to nie zdarzyło.

Przepraszam, znów zapytam, co Pani każe jeździć za tymi ludźmi po Polsce, nagrywać te rozmowy, obciążać własną psychikę...

- Pan się myli. Oto Agnieszka, dorosła dziewczyna z porażeniem mózgowym, opowiada o miłości do sparaliżowanego, przykutego do łóżka, prawie nie mówiącego

mężczyzny, Mówi piękne rzeczy, pokazując, że to nieprawda, że w takiej sytuacji

miłość jest niemożliwa, nieprawda, że miłość jest dla pięknych i młodych. Albo

człowiek, który ma najgorszą odmianę białaczki, wyznaje mi: Już tyle lat walczę o

życie, wiesz, jakie to jest fascynujące, jakie moje życie jest przez to piękne. I

to sprawia, że ten program, choć mnie tyle kosztuje, wcale mnie nie rujnuje

psychicznie, wręcz odwrotnie - on mnie wzmacnia, pokazując, że jestem

najszczęśliwszym człowiekiem świata, choćby nie wiem jak bolał mnie kręgosłup,

choćbym nie wiem jak wyglądała z wiekiem.

Czyli i to jest jakaś forma autoterapii. Jak aktorstwo.

- Ależ tak, zawsze mówię studentom - zawód, który będziecie uprawiać, to zarazem darmowy gabinet psychotera-peuty. Od lat nie mam depresji; idę na scenę, tam się wykrzyczę, wypłaczę - scena to jest mój gabinet terapeutyczny, tylko trzeba umieć mieć do tego taki stosunek, by to, co się robi na scenie, pomagało, a nie wykańczało. A to już zależy ode mnie, jak mnie coś sprawia radość, to już wiadomo, że mnie nie wykończy. A bez radości na scenę nie idę.

Nawet w złej sztuce? -

Tu jest pewien problem. Wtedy się szuka powodu, by znaleźć w sobie tę radość, ale faktycznie - są sztuki, zechciałoby się przestać w nich grać.

Zastrzegła Pani sobie, że nie na wszystkie pytania odpowie, zatem nie pytam o tytuły.

- Wiedziałam, co robię, czyniąc to zastrzeżenie.

Wróćmy zatem do programu telewizyjnego... Pani w młodości chciała być psychologiem...

- Nawet złożyłam papiery na UJ, ale wcześniej przyjęto mnie do PWST. I dlatego mi ten program zaproponowano, zakładając, że popularna aktorka przyciągnie trochę widzów. I moja intuicja mnie nie zawiodła, kiedy się zgadzałam. Zazwyczaj kieruję się uczuciami, intuicją i biologią. I wówczas mam do tego siły. I serce.

I takie roześmiane oczy...

- To również po mamię, ona miała piękne oczy i radość w oczach, nawet gdy

umierała. Miała oczy jak gwiazdy. W porównaniu z nimi moje to jakieś smętne

jeziorka. Bywając przez pół roku u mamy na neurologii, oswajałam śmierć; parę

osób umarło trzymając mnie za rękę.

I pewnie to Panią też wzmocniło. Sama Pani myśli o śmierci?

- Chyba myślę, ale bez żadnych wniosków. Ja już umierałam parę razy, ale byłam młoda i nie wierzyłam w to, że umrę. Sama także kiedyś chciałam

umrzeć, myślałam o samobójstwie... A potem wypadek uświadomił mi, jak bardzo chcę żyć. Odzyskałam przytomność i poczułam okropną radość życia. I jak sobie

przypomniałam, co myślałam...

Ma Pani jeszcze jakieś szalone marzenia?

- Mam ziemię w Zakopanem, na stoku Butorowym, jak kiedyś znajdę wspólnika, to

chciałabym założyć tam kawiarnię artystyczną z małą scenką - możną by tam

stworzyć kolejną filię Krakowskiego Salonu Poezji. Mam dobre nazwisko - mogłaby

się nazywać "Karczma Dymna". Tylko potrzebny byłby ktoś bogaty i uczciwy.

Są tacy?

- Nie wiem. Nie znam się na tym. Jak byłam młodą, piękną i zgrabną aktorką, kręciło się koło mnie wielu milionerów. Nienawidziłam ich z założenia, bo

wiedziałam, że chcą mnie kupić. Jak sępy krążyli nade mną, a ja wszystkich

porównywałam do Dymnego...

I każdy przegrywał.

- Przegrywają do tej pory wszyscy, ale już tak nie porównuję. To również się w moim żyiu zmieniło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji