Artykuły

Co aktor ma w środku

- Decyzje reżysera od dawna są w teatrze najważniejsze i ja po 30 latach pracy w zawodzie nadał kurczowo się tego trzymam. Zawsze jednak staram się mieć swoje zdanie na temat roli, być partnerem dla reżysera. Choć obserwuję ciągoty wielu reżyserów, zwłaszcza w stosunku do młodych aktorów, żeby sobie nimi posterować jak kukiełkami - mówi KRZYSZTOF GLOBISZ, aktor Narodowego Starego Teatru, prorektor PWST w Krakowie.

(Koniec czerwca. Nareszcie przyszło lato i da się żyć. Siedzimy sobie w szkolnym gabinecie pana prorektora, który wydłubał chwilę czasu na rozmowę w przerwie między egzaminami wstępnymi na wydział aktorski). Tadeusz Nyczek: Podobno w szkole łódzkiej padł jakiś nadzwyczajny rekord - zgłosiło się ponad 900 chętnych na 22 miejsca. Krzysztof Globisz: - Jaki tam rekord? Może u nich. Tu do nas zgłosiło się 1195. E, nie, więcej. 1210, taki chyba widziałem numer na liście. T.N.: To tak co roku? K.G.: - Co roku jest coraz więcej. Niestety. Bo nie idzie za tym jakość. T.N.: Macie jakiś pogląd, dlaczego tak walą? K.G.: - To akurat proste: wina mediów. Albo dzięki mediom. Seriale, sitcomy, telenowele, te wszystkie tańce z gwiazdami. Większość młodych ludzi patrzy na świat przez pryzmat łatwej popularności. T.N.: Myślisz, że szkoła teatralna jest im do tego potrzebna? K.G.: - Wręcz przeciwnie, myślę, że jest całkiem niepotrzebna. Nam zależy przede wszystkim na teatrze, i to tym w najpoważniejszym znaczeniu. Ale oni myślą, że jest potrzebna, dlatego takim hurmem się zgłaszają.

Często jednak ci przez was odrzuceni, bo nie widzicie ich w poważnych teatrach, i tak jakoś potem przebijają się do tych telenowel i tańców z gwiazdami. I robią kariery większe niż ci wasi pracowicie wyselekcjonowani.

- Jasne, bywa i tak. Choć także nasi absolwenci, przynajmniej niektórzy, lądują w telewizji i różnych reklamach. Nie wszyscy mogą grać Hamletów czy Julie.

Miałem na myśli jeszcze co innego - odrzucacie beztalencia, ale potem te beztalencia robią w kulturze masowej kariery, obniżając ogólny poziom artystycznego gustu. A że kultura masowa zawsze wygra z wysoką, program edukacji społecznej bierze w łeb. Tu kultura wysoka, do której kształcicie Hamletów, a tam sitcomy, których się wstydzicie, ale które naprawdę kształtują powszechną wyobraźnię.

- Jedyne, co możemy zrobić, to liczyć na to, że ci nasi absolwenci, którzy trafią do mass mediów, jakoś będą próbowali ten poziom podnosić. Przecież dla wszystkich jest lepiej, gdy w serialu gra ktoś wykształcony i mający pojęcie o zawodzie, a nie ten, kto tylko udaje, że coś umie, i biernie poddaje się serialowej konwencji. Przecież problem tkwi też w samej materii takich programów. Wszystko jest przeważnie sformatowane, scenarzyści nie wychylają się poza schematy, producent pilnuje, żeby nic nie wystawało, a wszystkim rządzi marketing. Amator, jako łatwiej sterowalny, przystosuje się do każdego żądania. A zawodowiec będzie próbował jednak coś z tą swoją figurką serialową zrobić. Może uprawiamy jakąś syzyfową pracę, ale jako szkoła, niestety, niewiele więcej możemy tu zdziałać. (Tu prorektor się waha i przytomnie dodaje) Oczywiście nie wszystkie seriale są takie. Są i ambitne, bardzo dobrze pomyślane. Choćby taki "Czas honoru", w którym akurat teraz gram.

Kiedyś znaczne spory wywoływało słynne powiedzenie Kazimierza Dejmka, że dupa jest do srania...

- ...a aktor jest do grania.

Zwłaszcza w stanie wojennym środowisko walczyło z takim stawianiem sprawy, potem długo też. Aktor miał być od wyższych zadań, posłannictwa społecznego i tak dalej. Ale już za wolności znowu sobie o tym haśle przypomniano. I jakoś mniej zaczęło doskwierać. Jak z tym dzisiaj jest?

- Tym hasłem szermują przede wszystkim ludzie mający aktorstwo za zawód wyłącznie użytkowy, wykonawczy. Myślę, że jest też wielu reżyserów, nie mówiąc o producentach, dla których takie aktorskie myślenie jest bardzo wygodne. Mają ludzi do wynajęcia. Bez szemrania zrobią wszystko.

Doskonale bezmyślne narzędzia.

- Właśnie. Tymczasem to jest kompletnie niezgodne z zasadą aktorskiego kształcenia. Staramy się wypuszczać przyszłych prawdziwych artystów, że tak powiem górnolotnie. Ale to też kwestia stosunku aktor-reżyser. Kto czego od kogo chce, wymaga. Decyzje reżysera od dawna są w teatrze najważniejsze i ja po 30 latach pracy w zawodzie nadał kurczowo się tego trzymam. Zawsze jednak staram się mieć swoje zdanie na temat roli, być partnerem dla reżysera. Choć obserwuję ciągoty wielu reżyserów, zwłaszcza w stosunku do młodych aktorów, żeby sobie nimi posterować jak kukiełkami.

A czy to nie jest zdrowsze dla aktora? Przecież aktorstwo to w końcu coś trochę nienormalnego. Połykasz w trakcie prób jakieś obce postacie, potem wypluwasz je z siebie co wieczór w teatrze, ale one mimo wszystko w tobie zostają, domagają się udziału w twoim życiu duchowym... Czasem wyganiacie je alkoholem, niektórzy wpadają w wariactwo, jakieś choroby psychiczne. A taki aktor, co to sam się ma za dupę do grania, wyjdzie, zrobi swoje, otrzepie się i spokojny pójdzie do domu, zapominając o wszystkim po pięciu minutach.

- A ja myślę, że to właśnie on ma coś ze sobą nie tak. Bo z takim podejściem w ogóle nie ma co się brać do tego zawodu. Dobry aktor musi wykonać naprawdę solidną pracę wewnętrzną, żeby potem móc pokazać publiczności: spójrzcie, moja prawda jest waszą prawdą, ja to wy. Moje przeżycia na scenie muszą być wiarygodne, a to da się osiągnąć tylko przez pełne zaangażowanie w robotę. Mechanizm jest taki: kiedy gram, dajmy na to, Juliusza Cezara czy innego Makbeta, muszę najpierw w nim znaleźć coś swojego. Co mi go przybliża, pozwala zrozumieć jego zachowania. I kiedy już to znajdę, ja daję mu swoje ciało, a on mi daje swój język stworzony przez autora, którym wypowiadam nasze wspólne reakcje i emocje. A jeszcze później przychodzi widz, który patrzy na mnie i myśli: ja go rozumiem, on mówi trochę w moim imieniu, wyraża moje odczucia. Tego nie da się osiągnąć, kiedy przychodzi się do teatru jak do biura i podbija się kartę pracowniczą. Prawdziwej sztuki nie da się trzymać w kieszeni ani zostawić w dziurkaczu, wychodząc po pracy do domu. (Prorektor zamyśla się chwilę, za oknem przejeżdża tramwaj) O, taka anegdota mi się przypomniała. Siedzieliśmy niedawno na semestralnym egzaminie aktorskim i narzekaliśmy z jednym kolegą pedagogiem, że niektórzy studenci mają kłopoty z trzymaniem rytmu. Zawsze brakuje jakiegoś taktu czy czegoś tam. A on mi opowiada taką historyjkę. Kiedy sam był jeszcze studentem, mieszkał w akademiku przez ścianę z dwoma innymi studentami. Jeden był punktualny i wstawał rano, a drugi wręcz odwrotnie, był potwornym śpiochem i za nic nie chciał wstawać. I ten punktualny wymyślił w końcu sposób na śpiocha. Siadał do fortepianu, grał jakiś fragment muzyczny i urywał tuż przed końcem. Wtedy tamten zrywał się z łóżka i kończył. Musiał skończyć. To było silniejsze od niego. Śmieszne? Śmieszne. Ale dobry test na prawdziwego artystę.

No dobrze. Powiedzmy, że jako aktor masz w sobie, w środku, to coś, co ci każe zrywać się i kończyć. Ale to coś w tobie to nie są abstrakcyjne dźwięki muzyki, tylko jacyś inni ludzie, inne postaci. Czasem Kmiciców, a czasem Makbetów. Nie gryzą się tam w tobie? Nie gryzą ciebie? Nie czujesz się jak zwielokrotniony schizofrenik?

- Nie, nie. Schizofrenik to jest ktoś, kto ma kłopoty ze sobą, z utożsamieniem się z sobą samym. Cierpi na rozdwojenie jaźni. Ja tego nie mam. Nie jestem chory psychicznie. Dopuszczam do siebie taką drugą postać na bardzo bliską odległość, ale zawsze zostawiam sobie pewien margines, bezpieczną odległość, z której mogę się takiej postaci wewnątrz siebie przyglądać. Badać jej zachowania. Pytać ją, dlaczego zrobiła to czy tamto. I czy ja mógłbym zrobić to samo. Albo czy ten człowiek idący tam, po drugiej stronie ulicy mógłby zrobić to samo. Albo nie zrobić - i dlaczego nie? Dam ci przykład. Miałem kiedyś grać Artura Ui, tego słynnego potwora tyrana ze sztuki Brechta. Wiadomo, że modelem Ui był Hitler. Jak zagrać modelowego tyrana? Na nikim bliskim nie mogłem się wzorować, sam też... jakby tu powiedzieć... nie czułem tego w sobie. Zacząłem równolegle przypatrywać się Stalinowi, Saddamowi Husajnowi, Fidelowi Castro. I z nich, ich kawałków ulepiłem swojego Artura. Nieistniejące monstrum sklejone z prawdziwych fragmentów.

Mówisz o swoich rolach jak autor książek albo rzeźbiarz. Jakby były jednak wobec ciebie osobne. A przecież dzisiejszy teatr, film zresztą też, wymaga coraz większego oddania się aktora swojej roli. Nie tylko utożsamienia się z nią, ale wręcz bycia nią, jakbyś to był ty sam i o sobie opowiadał, a nie o jakimś tam Otellu czy Księdzu Robaku. A jak jeszcze w grę wchodzi użycie fizjologii, że trzeba na scenie czy na ekranie się rozebrać do goła, pomajtać biednym fiutem, spocić się czy pokrwawić, pobić z kolegą czy koleżanką, żeby widza wbiło w fotel... W końcu to ty to robisz całkiem na żywo.

- Rozumiem. Ale jak już jesteśmy przy rzeźbie, taki Michał Anioł kuł swojego Dawida, a przy tym z pewnością coś go bolało. Przez kogoś cierpiał, zapijał się na umór, może i z kimś się pobił. Bez tego nie byłoby jego rzeźb, bo każdy prawdziwy artysta...

...może i by nie było, ale w posągu Dawida tego wszystkiego nie zobaczysz!

- Owszem, tam nie zobaczysz. Ale wyobraź sobie połączenie tego posągu i jego autora. Jakby rzeźba weszła mu do środka i pomieszała się z nim. To jest właśnie aktor i jego postać. Ja i nie ja jednocześnie. Zawsze mamy w sobie coś przesuniętego. To coś jest w środku, ale jakby obok. A im bliżej, tym lepiej, wiarygodniej. Dlatego dzisiaj tak śmieszą w teatrze te wszystkie udawania, przebieranki, te sztuczne brody, wąsy i brzuchy.

Tyle że do czego to dojdzie? Kiedyś był jeden trup, dzisiaj nie wystarczy dziesięć. Wszystko rośnie i przyspiesza. Kiedyś bardziej rozmawiano, dzisiaj bez bójki ani rusz. Krew się leje litrami, a widz wciąż żąda więcej krwi, potu i łez, bo wszystko szybko się nudzi. Czy jest jakaś granica - przynajmniej w teatrze, bo w filmie końca nie widać - poza którą aktor już nie będzie w stanie wykroczyć? Już nie mówię o zwykłym wstydzie, ale na przykład fizjologia mu nie pozwoli.

- To jest, jak myślę, bardziej sprawa artystów plastyków, performerów. Oni chyba najdalej ten proces czy proceder doprowadzili. Zaczęli akcjoniści wiedeńscy w latach 60., potem przyjęło się to w Anglii, Ameryce, Niemczech. Dziurawienie sobie ciał, robienie autoportretów z własnego gówna, chodzenie po drabinie wyłożonej żyletkami, wszczepianie sobie w ciało jakichś metalowych przedmiotów... Sam widywałem takie rzeczy z pogranicza spektaklu i sztuki plastycznej. W teatrze jednak nie da się tego zastosować, bo po paru przedstawieniach nic by przecież z człowieka nie zostało, jakieś krwawe szczątki. Zresztą ta historia z atakiem na własne ciało jest o wiele starsza. Przypomnij sobie tatuaże. Albo plemienne obrzędy inicjacyjne czy mistyczne gdzieś na Filipinach czy w Meksyku, te różne drogi krzyżowe z prawdziwymi koronami cierniowymi i krzyżami.

Xawery Dunikowski, nasz sławny rzeźbiarz, chciał naszkicować przyszłą postać właśnie Ukrzyżowanego. Przywiązał modela do krzyża i znienacka wykopał spod niego stołek. Model zawisł, wrzeszcząc z bólu, bo mu wyłamywało ręce, a Dunikowski szybko szkicował, bo chodziło mu o układ mięśni i wyraz twarzy cierpiętnika.

- Cóż, dużo można. Ale to jest też kwestia zgody, umowy. Dunikowski ewidentnie nadużył zaufania modela. Teraz niedawno była u nas w Starym premiera "Wesela hrabiego Orgaza". Janek Klata, reżyser, spytał Jacka Romanowskiego, który w tym grał, czy mógłby wygłosić jeden z monologów, wisząc głową w dół na linie podczepionej do stropu teatru. Jacek się zgodził. Zaczął jednak specjalne treningi wytrzymałościowe, bo to w końcu nie przelewki, sprawa ciśnienia i tak dalej. No i osiem minut tego monologu. Było realne ryzyko: może spaść, lina się urwie albo coś mu się w głowie stanie od tego wiszenia. Jeśli jednak aktor się godzi, to w porządku. Tyle że takie rzeczy powinny mieć jakiś konkretny, ważny cel, a nie być pomysłem dla pomysłu. Zresztą zobacz, jak i tu wszystko się zużywa. Taka golizna na scenie. Jeszcze niedawno trzeba było osobistej odwagi, bo publiczny wstyd, a dzisiaj to nudna rutyna. Jak kiedyś jakaś aktorka dała się trochę rozebrać, pół miasta przez tydzień o tym mówiło. Dziś pach-pach i goło biegają jakby nigdy nic dziewczyny i faceci.

Czy istnieje coś takiego jak moralność aktora?

- To zależy. Konstanty Stanisławski napisał kiedyś taką znaną rozprawkę, "Etykę", notabene

teraz wyszła na nowo przetłumaczona. Poza tym o jaką etykę chodzi? O lojalność aktora wobec swojego teatru? Wobec kolegów na scenie? Publiczności? Czy wreszcie wobec zadań aktorskich? (Tu prorektor-aktor zawahał się, umilkł, głos mu się nagłe obniżył, co świadczyło o radykalnej wewnętrznej zmianie nastroju) No to opowiem ci coś o moralności i dotykaniu granic. Kiedyś pewien młody reżyser - wtedy jeszcze młody - zaproponował mi rolę w "Zbombardowanych" Sarah Kane. Dramat bardzo okrutny, krew, gwałt, przemoc, śmierć, jak to u niej. Przeczytałem to i mówię reżyserowi: dobrze, mogę to zagrać tak, jak tam jest napisane, to znaczy zjeść na oczach ludzi dziecko, zgwałcić aktorkę, z którą gram, dać się zgwałcić żołnierzowi. Proszę bardzo. Ale zrobię to tylko raz. Bardzo mnie oburzyła ta sztuka. Nie chciałem takich rzeczy powtarzać. Nawet gdybym zamiast dziecka miał jeść surową wątróbkę.

Ale przecież zagrałeś w "Zbombardowanych"! W Starym Teatrze parę lat temu.

- Tak, zagrałem, ale w całkiem innych okolicznościach. Po kilku latach przyszła z tą sztuką inna młoda reżyserka, Maja Kleczewska. Opowiedziałem jej tamtą historię, a ona mówi: przecież jesteśmy w teatrze. Nie musimy tego robić dosłownie. Nie trzeba nikogo gwałcić ani jeść dziecka, żeby dziecko zostało zjedzone... Po to teatr wymyślił metafory, znaki umowne.

Wprawdzie nie zgwałciłeś aktorki, ale zgwałciliście widzów... Mimo wszystko dosyć okropnie się czułem na tym przedstawieniu. Etyka aktora wobec mnie, widza, pozwala na więcej?

(Artysta znów się trochę zamyśla, ale zaraz wpada na odpowiedź mającą dać odpór mojemu zgryźliwemu zarzutowi)

- Kiedy trochę się postarzałem, zacząłem myśleć o teatrze jako o takim miejscu, w którym być może mówienie o rzeczach drastycznych, gwałcących nerwy takich jak ty jest jednym z jego zadań. Skoro, jak mówił Szekspir, przeznaczeniem teatru jest dawać wyraz... zaraz, jak to było... służyć za zwierciadło naturze, dawać cnocie jej własne rysy, a duchowi wieku jego postać... jakoś tak... No więc może dzisiaj należałoby na nowo to zdefiniować? Bo co to znaczy dawać duchowi wieku jego postać? A jeśli postać jest właśnie taka - okrutna i drastyczna? Stare tabu trzaskają na naszych oczach. Wracają pytania o życie i śmierć. Rewolucje w bioetyce. Awantury wokół zarodków, in vitro, te matki z brzuchami do wynajęcia, eutanazja. Można kogoś zabić na jego prośbę czy nie? Albo popełnić samobójstwo w klinice za pieniądze?

Jesteś za eutanazją?

- Jeśli ma przywrócić komuś ludzką godność, być efektem jakichś głęboko etycznych reakcji, to wierzę, że ma sens. Może choćby skrócić bezsensowne cierpienie. A wracając jeszcze do relacji aktor-widz: czy aktor nie podstawia tu sobie nogi, by nie powiedzieć - nie podkłada świni? Wielu prostych ludzi (nie obrażając nikogo) często utożsamia aktora z postacią.

Idziesz sobie spokojnie chodnikiem ku domowi, jest przyjemny zmierzch, a tu na twój widok jakaś niewiasta zaczyna w panice uciekać, bo właśnie wczoraj widziała cię w teatrze, jak obgryzałeś dziecko.

- To musiałaby być jakaś rzeczywiście niezwykle przewrażliwiona - żeby nie powiedzieć brzydko: prymitywna niewiasta. Ja jednak wymagam od widzów pewnej współpracy. Pewnego wysiłku, powiedzmy, dekodującego to, co widzą na scenie. Jestem dawcą informacji, która powinna być przez widza rozszyfrowana. Przecież teatr to jest pewna umowa, nawet rodzaj zabawy między mną a widownią. Przeszliśmy w końcu swego czasu szkołę symbolizmu.

Więc jednak wciąż da się dosyć bezboleśnie uprawiać ten zawód? Tyle tu nagadaliśmy o przekraczaniu granic, okrucieństwie i ryzyku bycia aktorem, że trochę ciarki przechodzą.

- Oczywiście, że się da! Może nawet tym bardziej, jeśli się wie, ile tych granic zostało już przekroczonych i że właściwie nie ma granic w przekraczaniu granic. Sam wiesz, że są przecież kręcone nielegalne filmy - mam nadzieję, że nie w Polsce - w których naprawdę się morduje, gwałci albo kaleczy ludzi przed kamerą, a ktoś to spokojnie kręci, potem montuje i sprzedaje. A cała pornografia miękka i twarda... Miliony taśm i kaset... Nie da się wobec tego wszystkiego mówić o teatrze jako o jakiejś cudownej enklawie, miejscu nietykalnym. Trzeba oczywiście walczyć o jak największe pole jego nietykalności, bo to jest miejsce służące także do przeżywania czegoś tak staroświeckiego jak katharsis, ale nie można być ślepym na całe zło świata.

Krzysztof Globisz, 53, aktor, pedagog w tej samej krakowskiej PWST, którą ukończył 30 lat temu. Debiutował we Wrocławiu w "Ameryce" Jerzego Grzegorzewskiego według Kafki i odtąd jego nazwisko nie schodzi ze scen, z ekranów kinowych i telewizyjnych, także anten radiowych. Od prawie trzech dekad związany ze Starym Teatrem w Krakowie. Zagrał tyle ról, że powstałaby z tego osobna broszura. Ostatnio Olga Katafiasz opublikowała książkę rozmów z nim "Notatki o skubaniu roli".

Na zdjęciu: Krzysztof Globisz jako Dawid Yetmeyer w "Weselu hrabiego Orgaza", Narodowy Stary Teatr, Kraków 2010 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji