Artykuły

Weneckie widoki tatrzańskie

Góralscy filozofowie - zdaniem księdza Tischnera jedyni prawdziwi filozofowie świata - uważają, że teatr to cień, który udaje prawdę. I oczywiście nie mylą się, tak przecież jest, czasami tylko zdarza się, że teatr staje się prawdą i wówczas jest coś naprawdę wart. Dla górali jednak teatr z natury rzeczy nie przedstawia większej wartości, nie ma w nim nic, co byłoby lepsze od natury. Co innego cepry, ci potrafią czasami całe życie teatrowi poświęcić, w sztuczności upatrując jego największą wartość. Oto pierwszy i najistotniejszy temat "Halki Spinozy": natura i sztuka, naturalne i sztuczne.

Halka jest Spinoza, bo pochodzi z rodziny Spinozów, filozofów góralskich. Pochodzi też z poematu Włodzimierza Wolskiego, który stał się librettem opery Moniuszki. Jest więc nieszczęsną dziewczyną uwiedzioną przez panicza, porzuconą z dzieckiem. Halka popełnia samobójstwo, rzuca się w nurt rzeki niczym Ofelia, bo jest wszak największą polską operową heroiną, jest ci ona naszą Ofelią. Ale "Halka Spinoza" to jeszcze nie cały skomplikowany tytuł przedstawienia. Dalej idzie tak: "albo Opera Utracona albo żal za uciekającym bezpowrotnie życiem". Ileż w tym tytule melancholii, ileż dekadenckiej bezradności wobec nieuchronnie odpływającego świata, smutku, rozpaczy, nienasycenia. Autorem tej sztuki jest Jerzy Grzegorzewski, a jej głównym bohaterem Witkacy buszujący wśród zakopiańskich dandysek i ekscentryków. Witkacy pracuje nad filmem o operowych przygodach Halki i nad swoją teatralną teorią czystej formy. Mamy więc już na scenie Witkacego (nie wiadomo zresztą do końca, czy to na pewno on, istnieje podejrzenie, że to jego sobowtór Vignac Stacy), towarzyszy zakopiańskich zabaw i debat Witkacego, kobiety jego życia, całe to zblazowane towarzystwo, mamy ekipę filmową, aktorów filmowej opery i Halkę, tę prawdziwą, góralską. Jakby tego było mało, są jeszcze postaci ze sztuk Witkacego i cytaty z nich, postać z Wyspiańskiego, cytat ze Słowackiego (inwokacja do Szekspira), ale przede wszystkim jest chór górali posiadający aż dwóch genialnych przewodników w osobach Jerzego Radziwiłowicza i Zbigniewa Zamachowskiego. Górale wyszli spod ręki Tischnera, są jego niezmordowanymi filozofami. A na balkonach snują się dancingowe duchy dawnych lepszych czasów, podśpiewując pod nosem nieprzyzwoite językowe wynalazki Witkacego. Oto pełnia zakopiańskiego panoptikum, dwie równoległe współczesności: Witkacego i nasza.

Od początku scena jest pusta, otwarta. Na proscenium (powiększonym o pierwsze rzędy foteli) leżaki i stare narty, widok jak na Gubałówce, dalej z lewej białe ekrany i w tle wielki ekran, po którym płyną obłoki. Z prawej odwrócona tyłem jakaś dekoracja teatralna (chyba kawałek z "Nocy listopadowej"), szczerząca do widzów zęby swojej konstrukcji, i panorama Tatr. Panorama Tatr dość szczególnej natury. Tworzą ją bowiem czarne profile gondoli. Te Tatry jakieś trumienne, weneckie. Odsyłają do miejsca odwiecznego schyłku, odwiecznej dekadencji, światowego centrum melancholii. (Jeszcze inaczej wyglądają panoramy Tatr zamieszczone w programie do przedstawienia. Tu Szkice zakopiańskie to fragmenty wykresów EKG, z których poziom wzruszenia mógłby odczytać tylko kardiolog, podobnie jak z widniejącego pod wykresami podpisu Grzegorzewskiego, do złudzenia przypominającego elektrokardiogram.) Potem pojawi się jeszcze kilka teatralnych maszyn Grzegorzewskiego: wielki maglo-powóz (z którego kręcąc kołem zamachowym można wydobywać dźwięki "Halki" płynące ze starej trzeszczącej płyty), tramwajowy pantograf podłączający teatr do kosmicznej energii i przedziwnie patetyczny sarkofag wykonany ze starej przyczepy do motocykla. Na środku sceny pojawią się szyny dla wózka wożącego kamerę i rozpędzonych realizatorów filmowych. Będzie też rodzimego chowu Titanic z rzewnie brzmiącą syreną, którym operowo-filmowe towarzystwo odpłynie z Zakopanego do Oklahomy.

Zapytać górala, co to jest czysta forma, to jak pytać Pannę Młodą z "Wesela" o to, gdzie leży Polska. Wobec prostej mądrości i prostoty góralskiej sztuki teorie Witkacego stają się niepojęte, zapętlają się same w sobie jak trajektoria szyn, po których Witkacy puszcza swoją kamerę. Jego film o Halce jeszcze trudniej wyobrazić sobie niż przedstawienie w teatrze czystej formy. Ubrani w kostiumy rodem chyba z "Nowego Wyzwolenia", operowi artyści zaangażowani do filmu po wielekroć biegiem przemierzają scenę z zaciętymi minami, być może wiedząc już, że film polega na późniejszym montażu, a nie na tym, co się gra. Nic z tego nie wynika i wyniknąć nie może.

Witkacego miota po scenie nienasycenie, gonitwa myśli. Górale zaś kierują się w i życiu wzruszeniem, którym Witkacy gardzi. Czysta forma ma być efektem pracy rozumu, artystycznego wyrachowania. Opera jest głupia, ale wzruszająca. A co zrobić ze sztuką górali, która obnaża całą bezradność usiłowań Witkacego? Jest w "Halce Spinozie" scena nadzwyczajnej teatralnej urody, jedna z tych, których nie da się zapomnieć nigdy w życiu, scena góralska. Zamachowski staje pośrodku sceny i palcami strojąc powietrzne struny wydobywa dźwięki z odległych kontrabasów. Gdy już uczyni muzykę sobie posłuszną, układa ją na znaną odwieczną melodię, a potem czysto, z pełnej piersi wyśpiewuje pieśń o Krywaniu. Oto wielki triumf wzruszenia nad zimną jak ryba czystą formą.

Spotkania operowych maskot Witkacego z góralami są komiczne. Podobnie jak operowe rozstanie, pożegnanie operowców odpływających transatlantykiem. Tu sztuczność osiąga wymiar doskonały, taki, jak udało się zbudować Felliniemu w genialnym "A statek płynie", będącym także operą utraconą i żalem za uciekającym bezpowrotnie życiem. Ale dojdzie też do spotkania tragicznego. Na scenie pojawia się tapczan (dlaczego groteskowy tapczan, a nie patetyczna gondola?) ze złożonym na niej ciałem Halki. Witkacy siada obok martwej kobiety, układa na niej kamyki. Może próbuje egzorcyzmować śmierć formą? Próbuje się ochronić przed nieteatralną nieodwracalnością śmierci. Ale to się nie uda, śmierć kruszy wątłą konstrukcję czystej formy, żywioł niszczy koncept. Czy samobójstwo Halki w "Halce Spinozie" jest ofiarą?

A jeśli tak, to na jakim ołtarzu złożoną? Jedna z prześladujących Witkacego dandysek mówi: "Czuję nudę tak potworną, jakby cała ludzkość szczęśliwa leżała mi na piersiach". Cała ludzkość szczęśliwa dla dandysek i dla Witkacego oznacza nudę. Zadowolenie z życia jest stagnacją, bezruchem, nudą, nasyceniem. Tylko nienasycenie jest stanem twórczym. Górale uważają inaczej, dla nich nienasycenie nie ma nic wspólnego ze szczęściem czy twórczością. Grzegorzewski w swoim spektaklu zdaje się opowiadać po stronie górali. Jakby przestawał wadzić się ze światem. Z drugiej strony jednak nie jest w stanie uwolnić się od teatru, świata, w którym człowiek "staje się obrazkiem samego siebie" i w którym mogą przyśnić się cztery sny naraz. Te dwa światy nie dadzą się pogodzić, przynajmniej w teatrze Grzegorzewskiego, który nieustannie się dekonstruuje. Nie można tu już wrócić do "wystawiania sztuk", nie można wrócić do Szekspira:

Szekspirze! duchu! zbudowałeś górę

Większą od góry, którą Bóg postawił.

Grzegorzewski po raz kolejny stawia pytanie o rolę artysty i granice sztuki. Tym razem jednak zaczyna przechodzić na stronę zwolenników natury i prostych wzruszeń, trzyma z góralskimi filozofami. Czy to rozdarcie między naturalnym i sztucznym jest znakiem tragicznym w twórczości Grzegorzewskiego?

Piękne przedstawienie Grzegorzewskiego można z pewnością interpretować na wiele sposobów. Reżyser nie ogranicza swobody widza, daje formę otwartą, strukturę nieprzewidywalną. Nasyca przestrzeń spektaklu znaczeniami, ale unika wyznaczania torów, którymi miałaby podążać myśl widza. Tworzy nowoczesny teatr wolnej dyskusji, swobodnego myślenia. Za to chyba cenię Grzegorzewskiego najbardziej, za przywracanie swobody myślenia w teatrze i za te weneckie widoki tatrzańskie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji