Artykuły

Rozsypane akordy

Gdy zdania Czechowa, te koty w filcowych bamboszach, lekko zamglonym krokiem przechodzą wieczorem przez świat, zawsze ciągną się za nimi nitki jakiegoś wyjątkowego smaku. Ani to wyłącznie słodkie nie jest, ani wyłącznie gorzkie. Że nijakie - tego lepiej nie mówić, bo to przecież bzdura piramidalna. Więc co to jest? Łyżka dziegciu w beczce miodu? Łyżka miodu w beczce dziegciu? Trzeba nos wetknąć w nitki i długo wąchać, trzeba nimi po podniebieniu ostrożnie przesunąć, potem znowu wąchać trzeba i znowu ostrożnie przesunąć, potem znów i znów... Każdy człowiek wreszcie zgaduje, że wyjątkowość tego smaku, to oczywistość smaku - fakt, że zwyczajnie jest on jego (człowieka) smakiem własnym.

Przerażająco normalny smak, potwornie dyskretny zapach wnętrza każdej ludzkiej dłoni. Tak, człowiek był dla Czechowa konstrukcją doskonałą w proporcjach. Łyżka dziegciu w łyżce miodu, ni mniej, ni więcej. Idealnie. Tak idealnie, że ciarki idą po karku.

W "Platonowie" Wiśniewskiego wyrasta ze sceny monstrualna, jakby wprost z warszawskiego Dworca Centralnego przeniesiona, ściana ze szkła i aluminium. U Czechowa Platonów powiada: Tu czuć człowiekiem... A u Wiśniewskiego? Zimno jest i trochę wieje. Jak w jakiejś oszklonej, pustej psiarni...

Zatem - nie! Nie u Wiśniewskiego idą ciarki po karku. Nie u Wiśniewskiego nieswojo się człowiekowi robi. Jak się na przykład czyta, to owszem, nieswojo się robi, jak zawsze, gdy się widzi siebie na goło. podanego. Ciarki idą, bo jaka to atrakcja gapić się na ludzi, co są identycznie odcięci od jakichkolwiek skrajności, na ten smętny plankton, który się cicho miota między - jakby klasyk rzekł - nieskończonością a kichnięciem? Idą ciarki, nieswojo się robi, ale zarazem jakoś bardzo mocno chce się dalej brnąć, jakoś bardzo chce się słuchać tych kotów w filcowych bamboszach... Sprzeczność? Nie, u Czechowa nie ma sprzeczności, bo nie ma u niego niepoczytalnych fanfaronad skrajności. Czechow zawsze trafia idealnie w środek. W "Płatonowie" też, więc i tutaj par pojęć, co tylko na pozór są wewnętrznie nie do pogodzenia, można znaleźć cały legion. Łza i uśmiech, jasność i ciemność, smutek i radość, miłość i nienawiść, cisza i dźwięk słów, ból i znikanie bólu, tęsknota i jak bęben pusta apatia, komedia i tragedia, samotność i buczące gierki salonowe... Pod koniec pada strzał. Więc jeszcze i to: czekanie na strzał i strzał. Beckett celnie kiedyś ujął istotę sprawy. Rzekł: nie ma nic śmieszniejszego niż nieszczęście. Czechow pewnie by przyklasnął i dodał cicho: oraz nic nieszczęśliwszego nad śmiech.

Zatem - nie. Niestety, nie u Wiśniewskiego ciarki człapią po karku i coś nas na scenie wsysa zarazem. Z drugiej strony, wcale to nie znaczy, że przedstawienie jest jakąś fundamentalną pomyłką. Chwalić Boga, w "Platonowie" Wiśniewski nie stoczył się w łapy płaskiej skrajności. Dzieło nie jest ani do końca patetyczne w typie dym i światło metafizycznego ogarka, ani do końca farsowe w typie zabili go i uciekł, czyli bracia Marx. Po scenie nie snują się nieludzko mocarni herosi głębokiej ciemności i nie kicają też po niej jacyś kretyni i kretynki, co im się nudzi, więc odgrywają przed sobą tani romans o jakowymś prowincjonalnym rosyjskim Don Juanie, który właściwie nie wie czemu kochają się w nim wszystkie okoliczne baby. Nie, nie fest źle. Szkoda tylko, że dobrze też nie jest. Wiśniewski wpadł w łapy jednowymiarowej pąpierowości, w jakiś rodzaj ludzkiej suchości. Jego bohaterowie zgrzytają. Jak mówią, jak chodzą, jak milczą - zawsze słychać suchy zgrzyt.

Rzecz w tym, iż u Czechowa wszystkie te powyższe, pozornie sprzeczne pary są w człowieku naraz, u Wiśniewskiego zaś osobno, inaczej mówiąc - po kolei, jak rządek dzielnych mrówek. Wiśniewski jakby wewnętrznie rozcina bohaterów, szatkuje ich, z psychiki czyni nanizane na sznurek koraliki. Na przykład, jeśli u Czechowa w tej samej sekundzie jest w człowieku łza i uśmiech, to u Wiśniewskiego jest albo łza, albo uśmiech, nigdy łza i uśmiech nie tańczą razem. I tak ze wszystkim. Tak, aktorzy grają po kolei, jakby pilnie klepali pacierz różnych własnych stanów. Jeszcze inaczej powiem - oni nie grają ludzkich akordów, oni wystukują czynniki pierwsze akordów, klawisz po klawiszu. Czarny, biały, czarny, biały - bęc! Chyba stąd wrażenie owego zimna, owego zgrzytu. Całkiem jak w szkołach muzycznych, gdy młódź piłuje Wlazł kotek na płotek i mruga... Smutek, radość - bęc! Łza, uśmiech - bęc! Głupota, mądrość - bęc! Miłość, nienawiść - bęc! I tak dalej... Bęc! Bęc! I raz jeszcze bęc! Las niezłych bęcków psychicznych. Ludzkie życie pocięte na klawisze, czyli raczej brak życia. Stąd też swoista papierowość całości. Cóż może papier? Papier może co najwyżej udawać oddech.

Dobrze przynajmniej, że jest to jednak niezły papier. Jak powiadam, nijakiej tragedii teatralnej na scenie nie ma, całość jakoś idzie do przodu, wprawdzie człowiek na widowni z czasem kompletnie obojętnieje, ale generalnie trzyma się to kupy, papierowej, bo papierowej, ale jednak kupy. Ba! Jak czasami który aktor się szczęśliwie zapomina i, przestając udawać matematyka, zaczyna rąbać pełnymi akordami - wtedy nawet ciekawie się robi. Ciekawie i ciepło. Ciekawie, gdyż ciepło. Ma takie chwile Płatonow- Piotra Grabowskiego, zwłaszcza w scenie próby okiełznania porannego kaca. Podobnie z Generałową Doroty Pomykały, zresztą w tej samej scenie, gdy przychodzi do Płatonowa i jak wosk wolno topić się zaczyna, więc czyni, co każdy czujny człowiek w takich razach czyni. Sięga po butelkę.

Słowem, z literatury, co ma smak łyżki dziegciu w łyżce miodu - spektakl o smaku nijakim. Przypomina się pyszna anegdota Gombrowicza. Pewien strukturalista robił mu okrutnie mądry wykład o tym, że człowiek składa się z kompletnie niezależnych od siebie struktur. Ględził jak najęty, aż Gombrowicz nagle kopnął go w łydkę. Filozof momentalnie zamilkł, podziękował i odrzekł, że raz jeszcze musi przemyśleć sprawę niezależności struktur. Otóż, ja wiem, że Wiśniewski jest reżyserem wziętym, więc ma mało czasu, wiem, że jedyną szansą reżyserów bez czasu jest żonglerka strukturami, wymachiwanie pojedynczymi klawiszami, ale wiem też, że jak nie ma czasu, to Czechowowskie koty w filcowych bamboszach zamarzają na kość. Pora więc najwyższa, by ktoś Wiśniewskiego kopnął w łydkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji