Artykuły

Portret wielokrotny, czyli opowieści o Karpowiczu

Poeta, uczony, oddany mąż, wierny ogrodnik, wielki samotnik - ze zbioru rozmów Joanny Roszak ze znajomymi i przyjaciółmi Tymoteusza Karpowicza wyłania się zbudowany z odprysków wydarzeń i fragmentów wspomnień portret wybitnego wrocławskiego pisarza - o książce "W cztery strony naraz. Portrety Karpowicza" pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

W otwierającej tom "W cztery strony naraz" rozmowie prof. Edward Balcerzan przestrzega przed tendencją do odbrązawiania wybitnych postaci, cynicznego i nastawionego na komercję - co dzieje się w ostatnich latach z biografiami Herberta, Słowackiego, Mickiewicza czy Norwida. "W perspektywie rynkowej wizerunki szlachetne nudzą, wizerunki demoniczne dobrze się sprzedają i najwięksi z nas Zmarli w kolejnych opisach prezentują się coraz gorzej, brzydną i wrednieją. Obawiam się, że to spotka niebawem Karpowicza" - mówi. Jednak Joannie Roszak udała się sztuka arcytrudna - w swoich rozmowach zachowała balans między dziennikarską dociekliwością, taktem i czytelniczą fascynacją życiem i twórczością Karpowicza. Książka Roszak budzi apetyt na biografię Karpowicza, której dotąd nie ma - tak wiele w niej fascynujących, czasem ledwie naszkicowanych wątków, sprzecznych interpretacji, tajemnic.

To, co przebija przez większość zawartych w tomie relacji, to splot poezji Karpowicza i tego, co wyczarowywał w swoich ogrodach - tym wrocławskim przy willi na Krzyckiej i tym amerykańskim - w Oak Park w Chicago. Oba te przedsięwzięcia przez rozmach, z jakimi zostały zakrojone, były z góry skazane na niedokończenie. "Miał jakąś wizję doskonałości we wszystkim, co robił, a ponieważ doskonałości we wszystkim osiągnąć nie można, to jest cena" - kwituje Anna Frajlich, poetka, która poznała Karpowicza w latach 80. w Chicago. Ogrody Karpowicza jednych urzekały bujnością, innych przerażały tym, że były tak kompletnie inne od dopuszczalnego wzorca natury ujarzmionej w grządkach, trawnikach, ścieżkach i rabatach. Podobnie było z jego twórczością - tak odmienną od tego, z czym kojarzyła się współczesna polska poezja spod znaków Miłosza, Herberta czy Różewicza. Przez to traktowana była przez lata z rezerwą, ignorowana, pomijana. Także przez wyzwanie, jakie rzucała czytelnikom - trudna w odbiorze, wymagała od nich nie tylko wrażliwości, ale wiedzy, umiejętności czytania tropów pozostawionych przez poetę. Oba te aspekty swego życia Karpowicz traktował z porównywalną powagą, co w przypadku prac w ogrodzie wprawiało jego przyjaciół w osłupienie. Tym większe, że poeta we wczesnej młodości stracił jedną z dłoni, więc każda praca fizyczna była w jego przypadku okupiona nieporównanie większym wysiłkiem.

Jest w jego losie bolesna zadra - zbyt długo czuł się niedoceniony, żeby wreszcie, gdy pojawiły się dowody uznania, umieć się nimi cieszyć. "Jeśli podejrzewał kogoś o wrogość, trudno go było z tych podejrzeń, nieraz całkowicie bezzasadnych, wyleczyć" - wspomina Balcerzan. A Czesław Karkowski, pisarz, krytyk, redaktor nowojorskiego "Nowego Dziennika", opowiada, że wyjeżdżając z Polski w latach 70., Karpowicz żywił przekonanie, które urosło później do rozmiarów paranoi, że go stąd wypędzono. Z uporem wracał w rozmowach do konfliktów w redakcji "Odry", do nieprzyjaznej atmosfery Wrocławia, do prawdziwych bądź urojonych manipulacji władz PRL, które przy pomocy "swoich" krytyków miały zesłać go do szufladki z napisem "poezja lingwistyczna", a w rezultacie - umniejszyć znaczenie jego twórczości: "Nie chciał funkcjonować w kraju, z którego czuł się wykluczony, gdzie czuł się wyśmiany i lekceważony. Ten uraz tkwił w nim bardzo głęboko i nigdy się go nie pozbył. Przeciwnie - rósł w nim jak dzikie mięso". Nie osłabiła go nawet wizyta w Polsce w 2000 roku, po 25 latach emigracji - narzekał, że nikt tak naprawdę się nim nie interesował, nagrodę "Odry" przyjął, ale potraktował lekceważąco, tak samo mówił o tłumach, które przyszły na spotkanie z nim na Uniwersytecie Wrocławskim. Tak jakby tkwił w niewoli swoich narosłych latami uprzedzeń i nie potrafił się z nich wyzwolić, nawet wbrew oczywistym faktom. "Od dawna szył sobie los Norwida" - tłumaczy wydawca Jan Stolarczyk, kurator spuścizny pisarskiej Karpowicza. - "Wierzył w swój mit politycznego wygnańca, nosił w sobie krzywdę losu".

Jest tu też tragiczny finał - kiedy zachorowała żona Karpowicza, Maryla, pielęgnował ją jak swój ogród i poezję - heroicznie, z pełnym oddaniem, nie dopuszczając do pomocy przyjaciół, zaniedbując własne zdrowie. Kiedy zmarła, odciął się od świata, twórczości i bliskich ludzi. Odszedł samotnie, w zapuszczonym domu pełnym książek, stojącym w zaniedbanym ogrodzie, gdzie natura już dawno wymknęła się spod jego kurateli. "Kiedy ogród nie mógł Tymka uleczyć, zniknął w nim poeta, by nie wrócić już nigdy" - napisał Frank Kujawiński, zmarły dwa lata temu wykładowca literatury polskiej na Loyola University w Chicago, tłumacz polskiej poezji, przed laty student Karpowicza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji