Artykuły

Z mojej kuchni

Uwielbiam siedzieć w kuchni. W pokoju się zwykle "poważnie rozmawia", w kuchni bywa ciekawiej i swobodniej. W pokoju ą i ę, i trzeba uważać, żeby nie poplamić obrusa. W kuchni się wytrze szmatą bez ceregieli. W pokoju trzeba czekać, aż podadzą napoje, w kuchni można sobie zalać kawę w kubku. W pokoju nie wolno palić, żeby nie urazić niepalących. W kuchni, jak się człowiek trochę wywiesi za okno, to sobie nawet bez awantur zapali. Zdecydowanie wolę w kuchni.

Zwłaszcza że wiem. o czym się debatuje w pokoju, bo czasem tam jednak zaglądam. W pokoju idzie o życie, czyli że paru facetów rozmawia o polityce. I jeden jest za grubą kreską, a drugi uważa, że to był najgorszy z możliwych pomysłów. Trzeci byłby skłonny zlustrować wszystkich, ale czwarty tylko niektórych. Wszyscy raczej zgodnie są przeciw Giertychowi, ale nikt dokładnie nie wie, co tu zrobić, żeby go skutecznie zniknąć. Wszyscy także wykazują nostalgię za dawnymi ideałami oraz obrzydzenie aktualną sytuacją polityczną, ale nie mają konkretnych pomysłów na jej polepszenie. Albowiem sytuacja jest trudna. Porobiło się. Chłopaki, nie wiecie, co teraz? Nie wychodźcie z domu. Przejdźcie do kuchni.

Ale nie mojej, od mojej proszę z daleka, już jest zajęta. Ja sobie z mojej babskiej kuchni popatrzę na specjalną męską kuchnię Marka Fiedora, do której was zaprosił. Tam dowiecie się przynajmniej, kto winien. Kto was hamuje, kto wam nie pozwala "lecieć wysoko, daleko". To już będzie coś.

Kuchnia Fiedora jest przestronna i nowoczesna: wbudowany piekarnik (który będzie potem ekranem telewizora), metalowo lśniący zlewozmywak, elektryczny czajnik na czystym blacie, spora lodówka (też multimedialna), pośrodku elegancki stół i krzesła. Jednak ta kuchnia jakaś za duża: górne szafki są właściwie designerską wariacją na temat szafek skrzyżowanych z gigantyczną meblościanką - zabudowa sięga prawie sufitu sali, zajmuje całą przestrzeń, wspina się wysoko białymi kwadratami. Można ją też podświetlić upiornym, laboratoryjnym fioletem. Więc rzecz się dzieje nie w "dużym pokoju" z wygodnym fotelem i palmą w donicy, jak chciał Różewicz, ale właśnie tutaj. Pytanie pierwsze: dlaczego?

W tej przerośniętej kuchni przy stole siedzi Ewa. Ma na sobie rozpiętą bluzkę i rajstopy, spod których przebijają czarne majtki. Jakby nie zdążyła ubrać się do końca, albo jakby nie zwykła się w domu "ubierać". W kuchni może wystarczy taki pół-strój, może czasem po prostu chodzi sobie rano w majtkach i tyle, a może w tym domu wszyscy chadzają w dezabilu (bo w kolejnych scenach córka także wkracza do kuchni w majtkach i koszulince, zaś na męża czekają spodnie od piżamy). Ale może jednak tym razem Ewa nie zdołała odziać się do końca, bo tknęła ją straszna myśl: że oto jej mąż wyszedł z domu i przepadł, zaginął, nie ma go. Choć zaalarmowany przedstawiciel służb dowiaduje się, że męża nie ma zaledwie od godziny, że zwykle wraca z pracy o dziewiętnastej, a mamy dopiero dwudziestą, to jednak Ewa od początku przekonana jest o zaginięciu Henryka. I tak ją widzimy po raz pierwszy: siedzi zgarbiona przy kuchennym stole i rozpacza. Bardzo przejmująco: Różewiczowski monolog jest rozerwany, rozdwojony pomiędzy błagalno-ironiczną modlitwę i uświadamianą coraz dotkliwiej wizję samotności. Całe życie Ewy "miało sens / tylko w związku z nim", więc nie wie "co ma teraz zrobić ze sobą". Nagle czuje się stara, bo przecież tylko on znał jej "wewnętrzną", młodą twarz. Strach przed opuszczeniem, brakiem mężczyzny ("zostawił moje ciało" - co odezwie się w wizyjnej scenie orgii, która przy okazji uzasadni niekompletny ubiór) i poczucie całkowicie złamanego porządku życia Zina Kerste wyraża stłumionym głosem, przez który przedostaje się szloch. Ciągnie paznokciami po blacie stołu, a pod nerwowymi ruchami palców stóp aż skrzypi kuchenna podłoga. Ta "kobieca" (zaraz wytłumaczę cudzysłów) perspektywa jest bardzo silna i znacząca dla całego spektaklu - monolog Ewy jest długi, wypełnia sporą część przedstawienia, a w porównaniu z kolejnymi scenami zagrany jest niezwykle serio.

A potem tonacja się zmienia. Od prawie kabaretowych, przerysowanych scenek z sierżantem zbierającym dane o zaginionym, i z sanitariuszem przyprowadzającym Henryka z obandażowaną głową, który - jak się okazuje - poślizgnął się na skórce od banana, uderzył i zapadł na amnezję, przechodzimy przez rodzinno-komediową satyrę przywracania Henrykowi pamięci przez żonę i dwójkę dzieci, aż do grubej farsowej kulminacji w gargantuicznym rzyganiu Henryka do kuchennego zlewu. Napięcie pulsuje, nic nie jest tak, jak się państwu zdaje, bo z tych przeróżnych form nie da się ulepić jednej, spójnej formy; sceniczny świat jest celowo różnoraki i blisko tu od egzystencjalnej rozpaczy do błazenady, a nawet -jak to u Różewicza - mogą one całkiem dobrze funkcjonować jednocześnie. Widać to w scenach z udziałem Henryka, siłą przywracanego na łono rodziny oraz społeczeństwa, co oznacza wyszarpywanie go ze stanu błogiej szczęśliwości i odbudowywanie pamięci o nieszczęściach będących jego udziałem. Henryk, zdaniem żony, nie ma prawa dzięki amnezji być szczęśliwym - bo "przecież to jest dorosły człowiek, a nie jakiś matołek czy poeta", ma obowiązki i powinien wygłosić referat, od którego "zależy jego kariera" i w ogóle "wszystko". Więc musi sobie przypomnieć, jak bardzo jest nieszczęśliwy. Żona przywraca mu pamięć sensorycznie: każe macać stare spodnie poplamione sosami w ważnych momentach życiowych, każe dotykać swojego ciała i przypominać sobie pożądanie, podaje "ulubioną" zupę pomidorową i wreszcie gromadzi rodzinę przy wspólnym stole. Córka zajmuje się pamięcią polityczną Henryka: wertując stare numery "Gazety Wyborczej" opowiada o przełomie lat dziewięćdziesiątych. Michnik, Mazowiecki i Geremek są głównymi bohaterami tego przypominania. Wyobcowany syn niczym się nie zajmuje, bo ma rodzinę w pogardzie i lubi tylko swoje białe myszki oraz wolne chwile, w których może zapalić pod stołem skręta. A Henryk, zgwałcony odzyskiwaną pamięcią, wymiotuje nią do zlewu, rzyga każdym kolejnym zdaniem, aż z zatkanej komory przeleje się obrzydliwa bura maź. Po czym na powrót zawiązuje sobie głowę bandażem, znowu chce być "nikim", anonimem, i pewnie zaraz wyjdzie z domu, tym razem na dobre.

A o czym tam dyskutują teraz w pokoju? Ano, dalej o polityce. Że przecież mieliśmy ideały. Ale zaprzepaściliśmy tę ogromną szansę, jaką było odzyskanie demokracji, bo zawarliśmy kompromitujące nasze ideały kompromisy. No i teraz mamy Leppera i Giertycha na własną prośbę - bo elity polityczne, zamiast zajmować się pracą dla dobra kraju, zajęły się urządzaniem sobie wygodnego życia (czego reprezentacją jest w spektaklu domek z ogródkiem). Że owe dawne elity zapadły na amnezję, z której nie mają zamiaru się wyleczyć, bo to wymagałoby podjęcia wysiłku i odbudowania w sobie poczucia odpowiedzialności. Że wobec tego nasz odruch obrzydzenia jest całkowicie uzasadniony, bo politycy, którym kiedyś wierzyliśmy, zawiedli nas okrutnie, porzucili w ideowym bagnie i teraz sami musimy się w nim taplać. W pokoju można by jeszcze podkreślić, że Fiedor absolutnie nie aktualizuje nachalnie Różewicza, tylko "wczytuje" w jego tekst dzisiejszą sytuację, odnajdując w nim możliwość niejako ponadczasowego komentarza w sprawie zachowań politycznych elit.

Ale ja sobie patrzę z mojej kuchni na kuchnię Marka Fiedora i widzę jednak coś jeszcze, i to coś jeszcze bardziej mnie zajmuje. Widzę po pierwsze, wagę przestrzennego przesunięcia. W kuchennym królestwie rządzi kobieta (bo tylko tutaj może mieć jakąś władzę). Na hasło "zupa na stole" wszyscy zgodnie siadają nad talerzami, automatycznie przerywając kłótnię (dzieci) i rzyganie (Henryk). "Odpominanie" ojca dokonuje się także w kuchni (z wyjątkiem intymnego momentu w łazience - ale widzimy go na ekranie piekarnika). Przywracanie Henryka do stanu pożądanej nieszczęśliwości odbywa się nachalnie, metodycznie i zdecydowanie - jak zemsta. Musi wrócić tu, "gdzie napaskudził". On nie będzie szczęśliwy, skoro ja nie jestem szczęśliwa. Ewa jak kacica pastwi się nad mężem, przypominając wszystkie upokarzające szczegóły jego biografii. Jaki wolny, swobodny i szczęśliwy byłby Henryk, gdyby nie ta paskudna żona... Pierwszy kompromis, jaki musi zawrzeć mężczyzna, jest więc kompromisem małżeńskim.

Drugi - jest kompromisem rodzinnym. Dzieci ciążą ojcu okropnie; nawet chciałby wyposażyć je w życiowe mądrości, ale wychodzą mu z tego straszliwe banały o myciu rąk, ustępowaniu miejsca starszym i zachowaniu twarzy. No tak, syn nie będzie już "ani obrońcą, ani żywicielem", jakiej zresztą rady ma mu udzielić ojciec z amnezją. Przymus "wychowania" wywołuje u Henryka kolejne torsje; skądinąd owo wychowanie w praktyce ogranicza się do wypraszania progenitury z kuchni, gdy temat rozmowy zbacza na tory nazbyt "dorosłe" i nieprzeznaczone dla dziecięcych uszu. Ale gdy Gizela wkracza do kuchni w seksownych majteczkach, ojciec wita ją słowami "dzień dobry, piękna panienko" i ogląda się za nią ze smakiem. Kiedy skojarzy, że to córka, wróci do wychowywania, choć doprawdy nie ma już nic do powiedzenia ani do zrobienia, bo pokoleniowa łączność została zerwana. Ale cierpieć trzeba. Jaki wolny, swobodny i szczęśliwy byłby Henryk, gdyby nie ta rodzina, która trzyma go przy ziemi ciężkim konwenansem....

I wreszcie - polityka. Nie od rzeczy pojawiają się przecież w spektaklu archiwalne gazety, Michnik i Mazowiecki, a nie dzisiejsi "przywódcy". Bo aktualna sytuacja to nie jest nasz błąd, tylko ich błąd. Dzisiaj już prawie nic nie ma do zrobienia. Można, jak Henryk, wyrzygać obrzydzenie rzeczywistością i - wyjść z domu. Odmówić uczestnictwa.

Naszym potencjalnie wspaniałym mężczyznom przeszkadza więc w byciu wspaniałymi mężczyznami przeważnie żona, rodzina oraz spaprana ongiś polityka spod znaku grubej kreski. Życiowe kompromisy, które przyszło im zawrzeć, nie są winą ich samych, tylko winą innych. Ale i tak mężczyźni mogą jeszcze coś zrobić: mogą wyjść. Moc decyzyjna leży wciąż po ich stronie. Natomiast ja - kobieta, która oglądam ten spektakl, zostaję z niczym. Bo ja już nic nie mogę; nie dość, że jestem potworą i przeze mnie mężczyzna ma w życiu tak źle, to jeszcze zostałam zamknięta w kuchni. A mojej anorektycznej córki, żywiącej się wyłącznie jogurtami, prawie w ogóle już nie ma: kultura "slim" całkowicie ją pochłonęła, symbolicznie wymazując jej istnienie z przestrzeni publicznej. Ty, kobieto, mówi do mnie ten spektakl, masz głównie starzejące się ciało i możesz sobie nawet nad nim egzystencjalnie porozpaczać (skoro może masz także i duszę), byle tylko nie na salonach i byle pomidorowa była gotowa na czwartą. Ty, kobieto, słyszę dalej, masz swoje kuchenne królestwo, ale pamiętaj, komu je zawdzięczasz! Możesz tylko przypominać swojemu mężczyźnie, że ma głowę - z której powinien wyjść referat zapewniający byt rodzinie, oraz że ma lędźwie - z których powinny wyjść dzieci, zapewniające rodzinie trwanie. Ale nic więcej. Dom, rodzina, kuchnia, kobieta w kuchni, mężczyzna w polityce - taki jest tu porządek. Nie chce mi się wierzyć, że Fiedor tego u Różewicza nie zobaczył i pokazał na scenie niechcący, albo że liczył na dziesiąte dno aluzji, czyli na odczytanie: pokazuję te stereotypy, ale tak naprawdę z nimi właśnie walczę. Z mojej kuchni bowiem doskonale widziałam gustowny wałek tłuszczu sztucznie doklejony na kobiecym brzuchu w scenie obiadowej. PIS-owscy radni spektaklem będą zachwyceni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji