Artykuły

Niech no tylko... z nutą goryczy

"Jabłonie..." znów we Wrocławiu! Znów, bo w roku 1964 na Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych śpiewogra Agnieszki Osieckiej zdobyła główną nagrodę. Niektórzy wówczas mocno wydziwiali na ten werdykt, bo "co to za dramat". Dramat był taki, że właściwie nie było normalnej sztuki, którą można byłoby ze spokojnym sumieniem nagrodzić. Wygrały "Jabłonie..." przy pełnym, aplauzie publiczności. Młodsza o 20 lat wersja miała również dwie części. Klimat zakodowany w piosenkach dwudziestolecia międzywojennego zderzał się z nastrojami, wypaczeniami i nadziejami dwudziestu lat powojennych. Jak reagowała widownia na sekwencję o latach pięćdziesiątych, które jeszcze świeżo tkwiły wszystkim w świadomości, pamiętają ci, którzy ten spektakl wtedy oglądali. W dwadzieścia lat później do tytułu "Niech no tylko zakwitną jabłonie" dodano trzy wykrzykniki i obok nazwiska autorki pierwszej składanki pojawiło się też nazwisko reżysera premiery z roku 1984 - Krzysztofa Zaleskiego. Para autorów decydując się na powrót do "Jabłoni..." jako konstrukcji stanęła przed paroma dylematami. Do szlagieru teatralnego z dwóch dwudziestek lat naszej historii najnowszej należało dodać jeszcze jedną, zupełnie świeżą między rokiem 1964 a 1984. Dwudziestolecie międzywojenne pozostało dalej samodzielną częścią, przez co w drugiej oglądamy 40 lat w telegraficznym skrócie. Zwłaszcza ta ostatnia dwudziestka jest ekspresowa. Ze skrótami różnie bywa. W końcu, skrót to przeważnie uproszczenie...

Trudno jednak wymagać od składanki piosenek i miniscenek jakichś niezwykłych i odkrywczych treści. Piosenki jakie są każdy słyszy. Treść i sensy dopowiada kostium, inscenizacja, ale w tym spektaklu przede wszystkim nasza (widzów) wyobraźnia, wrażliwość i wreszcie pamięć. To jest w jakimś sensie spektakl o nas (Polakach). Czy jednak mówi nam o nas coś czego nie wiemy? Chyba nie. Został on wymyślony po to, żeby zrobić nam (widzom) przyjemność. Żebyśmy sobie mogli pomyśleć jacy to jesteśmy inteligentni, jak czytamy bezbłędnie każdy teatralny znak, każdy grymas i każde robione do nas oko. Może też po to, żeby nas przekonać łatwo, iż "piosenka jest dobra na wszystko" bo dobra piosenka w dobrym wykonaniu wszystko przetrwa - dziejowe burze i historyczne zakręty.

Co więc spółka Osiecka-Zaleski chciała nam powiedzieć, pokazać? Może chciała, żebyśmy się chwilę zastanowili nad naszymi emocjami. Nawet to chyba jakoś osiąga, bo przez trzy czwarte spektaklu reagujemy śmiechem. Śmieszy nas równo klasowy podział jak i klasowa jedność ilustrowana piosenkami. Bawią nas kokoty, jaśnie panie, bezrobotni i zakochani, bawią nas zetempowcy składający samokrytykę, śmiejemy się nawet z popażdziernikowego entuzjazmu. Mamy już do tego dystans. Później jakoś śmiech nam zamiera, bo emocje jeszcze nie wygasły. A przecież są sceny będące pastiszem tych naszych emocji. Dziwne jest to nasze poczucie humoru.

Pierwszoplanową postacią tego sprawnego, profesjonalnego widowiska jest Krystyna Tkacz, zwłaszcza, w dramatycznym songu "Meine jidysze Mame". Ani przez sekundę nie stoi na scenie prywatnie, każdym ruchem, gestem, błyskiem oka demonstruje nam swój aktorski temperament, warsztat i iskrę bożą, w którą nie każdy, niestety, aktor jest wyposażony, choć tak powinno być. Obok niej niosą też to przedstawienie - Wiesław Michnikowski (w pastiszu romansu Wertyńskiego), Maria Pakulnis jako Inteligentna Inżynierowa Nowoczesna, Krzysztof Kolberger w roli Tapera i Junaka, a także obdarzony talentem komicznym Jerzy Klesyk jako Ubogi Zakochany i Pozytywny Bohater.

To oczywiście nie znaczy, że reszta ansamblu jest w cieniu. Jest to bardzo wyrównane przedstawienie, dopracowane i nie pozwalające się widzowi nudzić ani sekundy. Może nie wszyscy grają tej samej temperaturze. Albo po prostu wymienieni przeze mnie artyści i jeszcze kilka osób grają z nerwem, a reszta jest po prostu obecna na scenie, co w spektaklu opierającym się w zasadniczej części na scenach zbiorowych, niestety, bardzo widać. Te ostatnie uwagi można potraktować jak uwagi malkontenta, który zawsze musi być niezadowolony, żeby sobie poprosić samopoczucie.

Wrocławscy teatromani przyjmują spektakl bardzo dobrze i długo się aktorom kłaniać. Tę przyjemność mogli mieć dzięki pośrednictwu Ośrodka Teatru Otwartego "Kalambur" i Teatru Rzeczypospolitej, który przyjazd warszawskich artystów sfinansował, bo nawet najdroższe bilety nie są w stanie pokryć kosztów gościnnych występów licznego zespołu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji