Artykuły

Z Konina do Hollywood

- Przeszliśmy ostry trening na granicy wytrzymałości fizycznej, w warunkach izolacji od świata, w ciągłym deficycie snu. Wykonywaliśmy zadania aktorskie w parareligijnej scenerii. Wpadaliśmy w trans - o stażach u Grotowskiego i o swoim życiu mówi laureat Oscara JAN A.P. KACZMAREK.

Z Janem A.P. Kaczmarkiem, zdobywcą Oscara [na zdjęciu], za muzykę do filmu "Marzyciel", rozmawia Waldemar Piasecki.

Czy zna pan wypadek, aby Oscara za muzykę dostał posiadacz... podstawowego wykształcenia muzycznego?

- Chyba nie. Moja oficjalna edukacja muzyczna zakończyła się na podstawówce. Nie jestem pewien, czy komuś jeszcze tak się przydarzyło.

Pytam, bo kogokolwiek by zapytać o Kaczmarka, odpowiada, że nosił on w sobie przeznaczenie wybitnej indywidualności i że pewne było, iż zadziwi świat, tylko nie jest pewne czym. Mąż stanu? Dyplomata? Psychoterapeuta? Aktor? Wirtuoz? Czemu nie. Edukacja formalna była jakby problemem drugiego planu, bo dominował talent.

- To już nieco się wyjaśniło, bo muzyka okazała się tym żywiołem, w którym się spełniam. Wbrew wcześniejszym zamiłowaniom i zawirowaniom biograficznym. Jak tak patrzę z perspektywy, muzyka była chyba moją jedyną prawdziwą i najgłębszą pasją. Największe wzruszenia zawsze przeżywam, słuchając muzyki, i jeżeli jeszcze mogę dać komuś wzruszenie swoją muzyką, to mogę sądzić, że - na koniec - dobrze wybrałem. Muzyka to także moje prawdziwe hobby.

Hobby, które jest zawodem, i zawód, który jest hobby. To ideał sukcesu.

- W sensie profesjonalnym - zapewne tak.

Urodził się pan w niewielkim Koninie. Co pan z niego wyniósł w świat? Mówi się, że wielki świat i Amerykę, jego kwintesencję, zbudowali i nadal budują ludzie z małych miasteczek swoją wyobraźnią tam ukształtowaną. To prawda?

- Oczywiście. Małe miasto poprzez to, że jest oddalone od dużych centrów kultury i izolowane od wielkiego świata, uruchamia marzenia i sny. Sny tych małomiasteczkowych chłopców i dziewcząt czy też trafniej: dziewcząt i chłopców, którzy potem idą w świat i ciągle podejrzewają, że następnym murem jest kolejna przygoda, kolejna tajemnica. Mają głód świata, który zawsze mi towarzyszył. Czy pan wie, jakim zderzeniem z tajemnicą tego pozakonińskiego świata było dla mnie zobaczenie po raz pierwszy w życiu... tramwaju w Poznaniu i jak to przeżywałem? Albo moja pierwsza wizyta w zoo w Kaliszu i małpy, które tam zobaczyłem, a do tego jeszcze sprzedawane tam andruty, których nigdy przedtem nie jadłem. To były kręgi magii, jakie pokonywałem z dręczącym - to dobre słowo! - podejrzeniem, że jeszcze dalej jest jeszcze bardziej intrygujący świat i za wszelką cenę trzeba do niego zmierzać.

Podobnie się zdarzyło wielu twórcom potęgi Hollywood. Marzenia wygnały ich z zapadłych dziur w świat, a oni mogli sami potem produkować marzenia na celuloidzie i mieszać w głowach następnym marzycielom z takich Koninów.

- To nie jest dalekie od prawdy.

W konińskim kinie w czasach niemego filmu grał pana dziadek. Mamy genezę związku Jana Kaczmarka z muzyką i z Hollywood?

- Dziadek ze strony mamy, Kazimierz Maciński, był dobrym skrzypkiem i organizatorem lokalnego życia muzycznego. W kinie ze swoim kwintetem zapewniał oprawę muzyczną niemych filmów. Na ogół podkłady muzyczne były znane i tylko się je odtwarzało. Kiedy jednak czegoś brakowało, dziadek potrafił napisać własny kawałek pasujący do akcji i klimatu filmu. Niejako naturalną koleją rzeczy moi rodzice kupili mi na szóste urodziny skrzypce, żebym podążał śladami dziadka. Byłem tak poruszony prezentem, że postanowiłem spać ze skrzypcami. Zaniosłem je do swego pokoju, ułożyłem w łóżku i przykryłem kołdrą. Potem coś odwróciło moją uwagę i zapomniałem o nich na tyle, że przed snem zrobiłem zwyczajowy skok do łóżka i... usłyszałem trzask łamanego instrumentu. Drugich skrzypiec już nie dostałem. Rodzina zdecydowała, że fortepian jest dla mnie bezpieczniejszy. Pamiętam, że ucząc się na nim gry, zawsze marzyłem, aby grać z dziadkiem. Niestety, z powodu wyraźnej różnicy poziomu nigdy to się nie udało.

Rozumiem, że chadzał pan także z nim do jego kina?

- Kino, owszem, było to samo, ale repertuar już inny. Dźwiękowy. Pamiętam swoje wzruszenia podczas filmów indiańsko-kowbojskich oraz nieodmienną wewnętrzną troskę o to, aby "dobrzy" zawsze okazali się lepsi od "złych".

Swój wpływ na pańskie formowanie artystyczne miała także mama, wielka miłośniczka muzyki poważnej, zwłaszcza opery.

- Moja mama Zenona traktowała muzykę z wielkim zaangażowaniem, oddaniem i szacunkiem. Kiedy tylko do Konina zjeżdżały z koncertami orkiestry i śpiewacy, mama zabierała mnie na występy. Nie mogłem się nadziwić, kiedy płakała ze wzruszenia, słuchając tych popisów. Była przekonana, że zrobię kiedyś karierę Kiepury. Tato Stanisław był krawcem i nie miał żadnych ambicji muzycznych. Tolerował muzyczne fanaberie mamy bardzo cierpliwie, w tym także jej marzenia o mojej karierze.

Dlatego posłano pana do podstawówki muzycznej?

- Tak. Nie byłem jednak ani dobrym, ani pilnym uczniem. Zupełnie nie przykładałem się do ćwiczeń. Kiedy w końcowych klasach ruszyły we mnie hormony, granie w kółko Bacha jako alternatywa dla zabiegania o względy dziewcząt stało się dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Często symulowałem kontuzję prawej dłoni, zawijając ją bandażem, dzięki czemu zwalniano mnie z ćwiczeń. Ukończenie szkoły było wybawieniem.

W liceum chciał pan natomiast zostać aktorem?

- W I Liceum Ogólnokształcącym im. Tadeusza Kościuszki w Koninie istniał teatr szkolny Ósemki, którego aktorzy stanowili elitę uczniowską. Taka perspektywa wydawała mi się interesująca. Kiedy jednak udałem się na próbę i zobaczyłem w kącie fortepian, zapytałem, kto na nim gra. Odpowiedziano, że nikt. Siadłem więc i zacząłem grać, a wkrótce komponować, co robię do dziś. Dodam, że czułem się z tym w szkole bardzo potrzebny, okazywano mi to często i bardzo mi się to podobało.

I to też panu zostało do dziś... Pozwoli pan, że tym akcentem jednak jeszcze nie zakończymy. Szczytowym osiągnięciem było, zdaje się, skomponowanie hymnu szkoły.

- Był to utwór socrealistyczny z muzyką w stylu marszów radzieckich. Pierwsze słowa utworu brzmiały: "Jesteśmy zdrowi, silni i młodzi. Wierzymy, będzie nasz ten świat!". Wykonywano go co tydzień na poniedziałkowym apelu szkoły. Byłem z niego bardzo dumny, zawierał bowiem pewną modulację, bardzo trudną do wykonania. Napisałem ją specjalnie, kierowany przekonaniem, że przyszłe pokolenia będą nie tylko zdrowe, silne i młode, lecz także obdarzone lepszym słuchem i głosem, zgodnie z zasadami ewolucji i wizją postępu. Hymn śpiewano przez bodaj 25 lat, ale wreszcie pani dyrektor zrezygnowała z niego. Poddała się i zamówiła utwór łatwiejszy, nie przeczuwając, że zrobię tzw. światową karierę. Za wycofanie z obiegu byłem wielokrotnie przez władze liceum przepraszany. Korzystając z okazji, powtarzam, że się nie gniewam, także po Oscarze.

W tej świetlanej przyszłości widział się pan jako dyplomata?

- Tak jest. Dyplomatów znałem z filmów i robili na mnie duże wrażenie. Byli przystojni, dobrze ubrani, mówili językami, potrafili się zachować przy stole, a także odwiedzali obce kraje, niekiedy nawet na dłużej. Jednak w Polsce nie było wtedy studiów szkolących dyplomatów, dlatego zdałem na prawo, które wydawało mi się najbliższe tematycznie.

I co?

- Na pierwszym roku, w roku 1972, odkryłem, na czym polega rzeczywistość polityczna PRL, i sen o dyplomacji ze mnie wywietrzał. To był dla mnie, chłopaka z Konina i byłego idola lokalnej młodzieży, wstrząs o dużej sile. Nie tak miało być. Dociągnąłem jakoś do końca drugiego roku.

I?

- Zacząłem kontestować. Przestałem chodzić na zajęcia, popadając w depresję. Wziąłem urlop dziekański. Nie wiedziałem, co dalej.

Dopóki nie otrzymał pan porannego komunikatu z radia?

- Tak. Była szósta rano. Radio powiedziało, że ci, którym jest źle, cierpią i nie widzą sensu życia, mogą udać się do Jerzego Grotowskiego na praktyki teatralne. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest to specjalny przekaz kierowany do mnie. Jeszcze tego dnia pojechałem do Wrocławia.

Co panu dał Grotowski?

- To była rewolucja, która wywróciła mój świat do góry nogami. Praktyki prowadzone były przez aktorów kultowego przedstawienia "Apocalypsis cum figuris", o którym mówiła cała Polska. Przeszliśmy ostry trening na granicy wytrzymałości fizycznej, w warunkach izolacji od świata, w ciągłym deficycie snu. Wykonywaliśmy zadania aktorskie w parareligijnej scenerii, w świetle naturalnego ognia czy świec. Wpadaliśmy w trans. Prócz tego funkcjonowaliśmy w warunkach wspólnoty kierującej się regułami zewnętrznymi, które uczestnicy musieli rozpoznać poprzez swoje działanie, metodą prób i błędów. Burzeniu ulegała nasza dotychczasowa hierarchia wartości, w miejsce której mieliśmy zbudować nowe twórcze schematy działania. Jednak bez informacji, jak powinny one wyglądać. Jednym to pomogło i przeorientowali swoje życie na sensowniejsze i kreatywniejsze tory, drugich bardziej przetrąciło.

Pana od skutków terapii Grotowskiego uratowała podobno fidola Fishera - to jedna wersja. Druga: urodził się pan na nowo jako dziecko Grotowskiego i... fidoli Fishera. Fidola to instrument muzyczny. Przyznaje się pan do takich rodziców?

- Może najpierw o fidoli. Jest to 60-strunowy instrument, podobny do cytry. Struny są uruchamiane klawiszami. Fidolę skonstruował Fisher po to, aby zastępowała fortepian w domach mieszczańskich, których nie było stać na ten instrument. Praktycznie fidola nigdy nie weszła do seryjnej produkcji. Jak dostałem fidolę? - to bardzo ciekawa historia. Miałem serdecznego kolegę, z którym kochaliśmy się w tej samej dziewczynie. Ona wybrała jego, a on widząc, jak to przeżywam, podarował mi na pocieszenie swoją fidolę. Instrument mnie pochłonął. Uznałem, że pełnię brzmienia da się zeń wydobyć poprzez usunięcie klawiatury i taką przebudowę, aby można było na niej grać jednym smyczkiem, a najlepiej dwoma. Tak też zrobiłem. Musiałem także opracować własną technikę gry. Bardzo mnie to wciągnęło. Byłem krótko po warsztatach u Grotowskiego i nosiłem w sobie silną potrzebę stworzenia czegoś nowego i kreatywnej samorealizacji. Fidola Fishera dała mi taką możliwość. W tym sensie jestem dzieckiem ich obojga.

Mając fidolę, z kolegą ze studiów prawniczych, Grzegorzem Banaszkiem, stworzyliście dwuosobową orkiestrę.

- Tak. Graliśmy na fidoli w łazience akademika, bo tam była znakomita akustyka. Lepsza niż w Carnegie Hall, o czym mogłem się przekonać później. Ponadto w łazience panował względny spokój. Od czasu do czasu ktoś tylko wpadł się wykąpać albo nas posłuchać. Z czasem doszliśmy do wniosku, że trzeba iść z tym naszym graniem do ludzi. Był rok 1977, triumfy święcił słynny Teatr Ósmego Dnia. Zaprosiłem jego dyrektora, Lecha Raczka, aby nas posłuchał, a jemu nasza filozoficzna muzyka bardzo się spodobała i uznał, że może stanowić jeszcze jeden głos w ich nowatorskich poszukiwaniach. Tak staliśmy się Orkiestrą Ósmego Dnia. Uczestniczyliśmy w pasjonującym akcie twórczym - powstawaniu spektaklu "Przecena dla wszystkich", głośnej krytyki ówczesnego systemu władzy i prezentacji jego degrengolady. Graliśmy na żywo podczas spektakli, fascynujące doświadczenia.

Orkiestra Ósmego Dnia szybko zaczęła żyć własnym życiem, nie tylko muzyką do spektakli teatralnych. Stawaliście się znani poza Polską. Wtedy Kaczmarkiem zainteresowała się Ameryka?

- Mieliśmy różne zaproszenia zza oceanu, ale to było odkładane na zaś. Lata 1980-1981 to zresztą czas solidarnościowej rewolucji, w którą byliśmy bardzo zaangażowani. Potem przyszedł stan wojenny. Paradoksalnie dopiero wtedy wyjechaliśmy do USA, gdy reżim wpadł na pomysł, żeby puszczać artystów na Zachód, to mu się wizerunek poprawi. Nasza podróż artystyczna w końcu 1982 r. była pamiętna i momentami burzliwa. Działaliśmy głównie w Chicago (choć także w Nowym Jorku), grając w progresywnych klubach muzycznych. Zbieraliśmy dobre recenzje (w tym "New York Timesa"). Paradoksalnie zasłynęliśmy jednak skandalem, jakim było... porwanie fidoli Fishera i żądanie okupu.

?

- Trafiliśmy w Chicago na duet damsko-męski, który zapragnął wykorzystać nas do zrobienia pieniędzy. W Polsce był stan wojenny, wszyscy Amerykanie okazywali nam sympatię. Nasi "promotorzy" wykombinowali, że jeśli każdy polonus w Chicago da po dolarze z tej sympatii, to zbierze się... milion. Dlatego chcieli mieć nas na wyłączność przez pięć lat. Gdy się nie zgodziliśmy, aresztowali nam fidolę i zażądali tysiąca dolarów za jej zwrot. Szczęśliwie spotkaliśmy żonę jednego z najlepszych adwokatów w Chicago, zakochaną w naszej sztuce. Mecenas mocno przestraszył aferzystów, fidola wróciła do nas, a my staliśmy się bohaterami towarzyskimi miasta na najbliższe półrocze.

Mówiło się wtedy, że Kaczmarek "wybierze wolność" w Ameryce, ale wrócił.

- Miałem do czego. Sukcesy odnosiłem w Europie. Tu lokowałem swoje ambicje kariery w muzyce eksperymentalno-intelektualnej. Ameryka wydawała mi się zabawnie powierzchowna. Dlatego do 1988 r. Orkiestra Ósmego Dnia robiła swoje w Polsce i na Starym Kontynencie. Ukoronowaniem było koncertowanie w słynnej londyńskiej Queen Elizabeth Hall. Pamiętna przygoda. Zaczęło się już od lotniska, kiedy organizatorzy podstawili nam luksusowy autokar, bo oczekiwali przylotu orkiestry, a tu wyszło trzech facetów. Muzyka zrobiła jednak wystarczająco dobre wrażenie i nikt nie żałował, że nie jesteśmy orkiestrą symfoniczną.

Jak się miało okazać, był to pożegnalny sukces Orkiestry Ósmego Dnia.

- W 1989 r. wyjechałem na stypendium do Stanów. Miałem 36 lat i potraktowałem to jak wyzwanie. Coś w moim życiu się kończyło, oczekiwałem nowego otwarcia.

Dość naiwnie.

- Tak. Los Angeles, gdzie trafiłem, nie interesowało się muzyką, a już na pewno nie moją. Była dla nich nie tylko nazbyt eksperymentalna, ale i depresyjnie smutna. A tu wszystko się kręci wokół filmu, liczby widzów i dochodów. Nie było zapotrzebowania na Kaczmarka z tym, co przywiózł ze sobą. To była dotkliwie bolesna i brutalna konstatacja.

Pana walka o utrzymanie się na powierzchni przybierała momentami epickie barwy filmowe. Walił pan głową w mur, zadłużał na kontach kart kredytowych i liczył na cud.

- Proszę dodać do tego jeszcze konieczność utrzymania rodziny z czwórką dzieci, domu, opłacenia szkoły itd. Równocześnie uniknięcie... deklasacji, co dla inteligenta z branży twórczej w ogóle, a z Polski szczególnie mogłoby oznaczać zawodową śmierć. Więc było tak. Mieszkałem w odpowiednim miejscu, spotykałem odpowiednich ludzi, chodziłem na odpowiednie przyjęcia. Potem wracałem do domu, zastanawiałem się, z czego zapłacę czynsz za kolejny miesiąc, i... sięgałem po kolejną kartę kredytową. Żonglerkę tymi kartami opanowałem na poziomie gry na fidoli. Jedną kartą spłacałem minimalny wymagany bilans z innej, składałem wniosek o następną. W 1994 r. moje długi na kartach kredytowych przekraczały 100 tys. dol., a nie działo się nic, co rokowałoby zmianę mojej sytuacji zawodowo-finansowej. Byłem o krok od ogłoszenia bankructwa i powrotu do Polski. Prowadziliśmy na ten temat długie rozmowy z moją żoną Elżbietą i ukrywaliśmy naszą rzeczywistą sytuację przed dziećmi. Nawet był już wstępnie ustalony termin ewakuacji. Równocześnie cały czas komponowałem do szuflady, pochłaniałem nowe technologie, czytałem tony książek i czasopism fachowych. Gromadziłem amunicję, znów z chłopięcym podejrzeniem, że kiedyś będę mógł z niej strzelać.

I wtedy odezwała się Agnieszka Holland?

- Tak. Agnieszka zaproponowała mi napisanie muzyki do jej filmu "Całkowite zaćmienie". Chwyciłem tę szansę i jej nie zmarnowałem. Prócz bardzo praktycznego względu, jakim było wyjście ze stanu zapaści finansowej, potwierdziło się moje przeświadczenie, że jednak warto było prowadzić tę całą grę, pozostając wiernym sobie. I chłopięcym marzeniom z Konina.

Sukces ten pokazał panu, że miejsce jego muzyki jest w filmie i sali kinowej, a nie w wyrafinowanych salach koncertowych?

- Pokazał mi siłę machiny filmowej Hollywood. Nawet napisanie średniej muzyki do filmu, który wchodzi do produkcji i dystrybucji, pozwala na godziwe życie. Uwalnia od szarpaniny i stresu. I tego przekleństwa deklasacji. To wcale nie musi być zgodne z twoimi kanonami filozoficznymi czy estetycznymi, ale jest skuteczne. Reszta pozostaje kwestią wyboru.

Pan go dokonał. Dla Agnieszki Holland napisał pan muzykę do "Placu Waszyngtona" (1997) i "Trzeciego cudu" (1999). Były inne realizacje. Wchodził pan do elity. Jako swoistą nobilitację szlachecką w tym towarzystwie uznano pana muzykę do "Niewiernej" Adriana Lyne'a, dużej produkcji o budżecie 57 mln dol. Udźwignął pan tę próbę znakomicie.

- "Niewierna" była istotnie przełomem w mojej karierze. Otrzymałem praktycznie nieograniczoną swobodę twórczą i realizacyjną. Po raz pierwszy właściwie nie miałem ograniczeń finansowych. Nie musiałem się zastanawiać, gdzie mam nagrywać, aby było najtaniej, tylko z kim, żeby było najlepiej.

Muzykę z "Niewiernej" uznano z jedną z 10 najlepszych w Hollywood w 2002 r., a kompakt z nią znalazł się w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się w USA płyt z muzyką filmową. Czy to było dopalaczem w pana walce o następny sukces, kiedy na hollywoodzkiej giełdzie pojawił się scenariusz "Marzyciela"? Pokerową zagrywką o Oscara?

- Niewątpliwie. Po "Niewiernej" wiedziałem, że Oscar jest w moim zasięgu. Po pierwsze, dlatego że rocznie tak naprawdę nie powstaje więcej niż trzy, cztery kompozycje mogące pretendować do tej nagrody. Po drugie, w fabule scenariusza o chłopięcym marzeniu prowincjonalnego szkockiego pisarza, Jamesa Barriego, by napisać uniwersalną opowieść o uniwersalnym przedstawicielu chłopięcych marzeń, Piotrusiu Panu, dostrzegałem silny ślad siebie samego. Po trzecie, do filmu brał się znakomity reżyser, Marc Foster, zgromadziwszy gwiazdorską obsadę: Johnny Depp, Kate Winslet, Dustin Hoffman, Julie Christie, Radha Mitchell etc. Po czwarte, komponować muzykę do tego filmu chcieli najlepsi. Miałem świadomość, że to wyjątkowa szansa, jaka długo może się nie pojawić.

Autor muzyki do "Titanica", James Horner, tak bardzo chciał pisać muzykę, że zastosował wątpliwej próby chwyt dumpingowy. Zaoferował swoje usługi za honorarium w wysokości... 1 dol.

- Niektórzy zapominają o etyce, kiedy toczy się walka o prestiż i sławę. W sytuacji, kiedy zarobiło się 30 mln na "Titanicu", można robić jednodolarowe oferty z myślą o Oscarze.

Pan to pokerowo przebił błyskawiczną realizacją nagrania demo w Warszawie.

- Naturalnym odruchem było pokazanie, że na pozamerytoryczny "walor" pracy gratisowej o nieznanym efekcie odpowiedzią powinna być prezentacja, w jakim kierunku ma zmierzać linia muzyczna filmu. Dlatego poleciałem do Warszawy, gdzie z orkiestrą i chórem chłopięcym w ciągu jednego dnia dokonaliśmy demo-nagrania. Zostało natychmiast elektronicznie przekazane wytwórni w Los Angeles tuż przed podjęciem decyzji, kto ma komponować. Moja propozycja zyskała uznanie.

Ta partia pokera znalazła ostateczny finał w Kodak Theatre podczas gali oscarowej.

- Tak. Kumulacja napięcia była szczególna, bo praktycznie "Marzyciel" mógł liczyć na Oscara tylko w kategorii muzyki. Kiedy John Travolta otwierał kopertę i odczytywał werdykt, emocje omal nie przyprawiły mnie o zawał. Skończyło się inaczej. Banalne jest pewnie opisywanie, jak bardzo się cieszę i co ten Oscar znaczy dla mnie i moich bliskich.

Wymieńmy ich.

- Mój najstarszy syn Szymon ma 26 lat i chce być reżyserem filmowym. Jest asystentem kamery u Janusza Kamińskiego w filmie Stevena Spielberga "Wojna światów". Córka Anastazja ma 23 lata, jest po studiach i marzy o pisaniu scenariuszy filmowych. Napisała dotąd trzy. Stawia także pierwsze kroki jako aktorka. Młodszy od niej o trzy lata Antoni jest w college'u i intensywnie poszukuje swojej drogi. 17-letnia Józefinka ma różne marzenia. Jak wszystkie rówieśniczki chce być aktorką. Prócz tego chciałaby mieć winnicę i produkować wina, co gorąco popieram. Mieć w rodzinie własne wina oznaczałoby rewolucję i rewelację. Nad całą rodziną czuwa absolutnie najważniejsza w niej żona Elżbieta. Nie tylko jest architektem domowej atmosfery, ale w klimacie ciągłego biegu, pośpiechu i terminów, jakimi żyję, odważnie wkracza ze swoimi opiniami i pomaga mi dochodzić do ważnych decyzji oraz wyborów artystycznych. Mówi mi: "To jest dobre", "To zmień", "Tego bym nie dawała" itd. W ogromnej większości jej podpowiedzi są trafne. Napisała także teksty do kilku piosnek filmowych. Programowo Elżbieta pozostaje w cieniu prywatności. Jest współautorką wszelkich moich sukcesów.

Jak się wydaje, do realizacji kolejnego z nich właśnie pan się zabrał. Co to będzie?

- Dla spielbergowskiej wytwórni DreamWorks realizuję muzykę do filmu "Dreamer", czyli "Marzyciel" (szkoda, że w Polsce niekoniecznie najszczęśliwiej tym tytułem ochrzczono "Finding Neverland", za który dostałem Oscara). Reżyserem i autorem scenariusza jest John Gatins, a grają m.in.: Kurt Russell, Kris Kristofferson, Dakota Fanning, Elisabeth Shue i David Morse. Rzecz dzieje się w środowisku hodowców i trenerów koni, a bohaterem jest ojciec, który z miłości do córki poświęca niemal wszystko, aby uratować jej ulubionego konia wyścigowego. Piękna romantyczna opowieść.

W Polsce realizuje pan z kolei projekt o nazwie Instytut Rozbitek. Tak się pan czuje?

- Projekt realizowany jest w XIX-wiecznym pałacu i 34-hektarowym zespole parkowym w miejscowości Rozbitek niedaleko Poznania. Instytut wzorowany jest na Sundance Institute Roberta Redforda i oczywiście nie musiał się nazywać Rozbitek. Ta nazwa jest mi jednak bliska. Alegorią rozbitka pozostaje dla mnie bowiem Robinson Cruzoe, który wyrzucony na bezludną wyspę potrafił zorganizować się tam do tworzenia nowej rzeczywistości, w której znalazł rodzaj spełnienia. Jeżeli ktoś chce dopatrywać się w tym analogii do mojej biografii, proszę bardzo. Celem projektu jest natomiast stworzenie młodym polskim twórcom filmowym, w tym kompozytorom i muzykom, szansy poznawania twardych realiów filmowej rzeczywistości w wydaniu hollywoodzkim, poprzez pracę z najlepszymi fachowcami na świecie. Chodzi o to, żeby, ruszając w świat, młodzi utalentowani twórcy byli dobrze wyposażeni w amunicję odpowiedniego kalibru i wiedzieli, jak jej należy używać. Nieprawdopodobne, ilu wartościowych ludzi filmu nie odnosi sukcesu za granicą tylko z powodu braku odpowiedniego przygotowania. To trzeba zmienić i po to jest Rozbitek.

"Pętanie" Leszka Mądzika to porywający spektakl z pana muzyką o sensie ludzkiej szarpaniny. W pana życiu ten motyw biegu i trzepotania jest dość dobrze widoczny. Sukces twórczy osiągnął pan w muzyce zupełnie innej niż ta, która dała panu popularność, pieniądze i Oscara. Czy można uznać, że proces pętania Kaczmarka przez Hollywood zakończył się sukcesem?

- Starałem się w tej rozmowie zaakcentować zdrowe proporcje pomiędzy kolejnymi etapami w moim życiu. Nie sądzę, aby Hollywood to zdominował. Jestem Polakiem i pewnie nie będę już nikim innym, ze wszelkimi tego konsekwencjami. Twórczość uprawiana przed przyjazdem do Stanów jest sednem mojej identyfikacji filozoficznej, psychologicznej i estetycznej. Od 10 lat tworzona jest głównie do szuflady, natomiast na pierwszym planie jest muzyka filmowa. Jedno jest moim przeznaczeniem, drugie - hobby. Nie ukrywam, bardzo lubianym i pociągającym. Wierzę jednak, że przeznaczenie wyjdzie z mojej szuflady i wrócę do dawnej twórczości.

Czy Hollywood mnie spętało? Hollywood to ogromna bestia, bardzo niebezpieczne zwierzę. Nie można bezkarnie z nim obcować, nie zachowując nieustającej czujności i gotowości do walki, odparcia ataku. Ponieważ jednak całe moje artystyczne życie jest ryzykiem i zagrożeniem, wierzę, że potrafię kontrolować swoje relacje z tą bestią. Walka o tożsamość i prawo wypowiedzi własnym głosem jest sensem tych relacji. W jakimś sensie zdążyłem to nawet polubić. Jeżeli Hollywood mnie jakoś tam pęta, to z pewnością nie spęta do końca. Tego nie było w moich chłopięcych marzeniach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji