Artykuły

Szampańska komedia na warszawskim powiślu czyli okiem szydercy

Przyznam się szczerze, że na "Osaczonych" Janusza Warmińskiego wybrałem się na zasadzie siły bezwładności. Wetknięto mi do ręki zaproszenie na premierę prasową, powiedziano, że będzie wielu znajomych i poszedłem. Rzeczywiście spotkałem sporą grupę kolegów - miejsce miałem wygodne w pierwszym rzędzie tak jak lubię. Szekspirowskim zwyczajem dyrektor "Ateneum" Janusz Warmiński wystawiał znowu własną sztukę. Program - podany jak przystawka na zaostrzenie apetytu - zapewniał słowami autora, że bohaterami rządzą prawa sztuki i że nie chce w "Osaczonych" niczego dowodzić. Tymczasem co przedstawiono widzom? Nie każdy pójdzie nawet w Warszawie na tę sztukę. Może parę słów, o czym traktuje, nie zaszkodzi. Otóż modą ostatniego czasu a trzeba Warmińskiemu przyznać, iż na modę nie był nigdy obojętny jak przystało na gentlemana - sztuka nawiązuje do powstania warszawskiego. Oddział partyzancki znalazł się w pustkowiu, w jakimś trochę zrujnowanym domu, który okaże się właściwie pułapką bez wyjścia. Grupa żołnierzy przez trzy akty bełkoce bez przerwy na temat drogi wyjścia. Są wśród nich kobiety. Jedna szczególnie uczulona na sprawy erotyczne usiłuje pokusami cielesnymi odciągnąć partyzantów od ponurych myśli. Gotowa jest przespać się z każdym i o każdej porze, Niemcy, którzy się w tym domu zjawiają od czasu do czasu, na odmianę znowu mówią o dziewczynach i to nawet używając określenia "cymes", co jak wiadomo nie jest specjalnością języka niemieckiego. Od czasu do czasu przelatuje przez scenę obłąkana staruszka, matka rozstrzelonego chłopca, która raczej jednak wyjęta jest ze sztuk Gorkiego czy Ostrowskiego. A partyzanci gadają i gadają. Buzia im się nie zamyka nawet w momencie kapitulacji. Nie opodal mnie siedzący Jan Kott szeptał z zadziwieniem: "Warmiński chyba nigdy w wojsku nie był, tam się tyle nie gada". Ale nawet nie w gadaniu tkwiła słabość sztuki. Leżała ona w zupełnie fałszywie ustawionej sytuacji, dziecinnym patosie, niesprawdzalnych przeżyciach bohaterów.

Znaleźliśmy się w jakimś laboratorium rzekomej grozy i cierpienia, które nikogo nie potrafiło zająć - a tym bardziej wzruszyć. I jak zwykle w takich wypadkach - z pomocą przyszedł zdrowy śmiech. Może to i przykre, może niekulturalne - ale sala zanosiła się od śmiechu w najbardziej tragicznych miejscach dialogu i sytuacji salwując się przed nudą. W życiu tak się nie ubawiłem. A robiłem wszystko co mogłem, by zachować powagę przez litość dla siedzącego tuż za mną dyrektora prawie wszystkich dyrektorów teatralnych, Jerzego Jasielskiego. Przywoływałem na pamięć najtragiczniejsze chwile mego życia, mojej rodziny, przyjaciół - nic nie pomogło. Byłem wesolutki - jakbym co najmniej rok nie czytał naszych pism humorystycznych. Wyobraźcie sobie leśnych wiarusów, którzy wygłaszają aforyzmy w rodzaju: "miłość to uczucie między pięknem a zbrodnią", klną; "o kurka wodna - jeden z nich zasuwa prosto na nas", i robią błędy gramatyczne w rodzaju: "szkoda marnować ostatnich chwil". Zresztą nie brakło i soczystszych zwrotów. Hłaskizm święcił swoje pełne zwycięstwo, nie ponazywał organizacyjnie żołnierzy - ale prawdopodobnie były to bataliony chłopskie - jako że grupa grasowała głównie po wsiach. Cóż mogli zrobić biedni aktorzy ugmatwani w tekście własnego dyrektora i perfidnej dekoracji Lecha Zahorskiego? Komendanta Jana wykonał sprężyście Stefan Śródka. Zalatującą o milę Emilią Plater Hankę grała z przejęciem Aniela Śsiderska. Ładnie wyglądała na scenie Hanna Zembrzuska w roli Krystyny, Ninę - spełniającą rolę pogotowia seksualnego - o czym wyżej - odtworzyła z zadziwiającą znajomością realiów Alfreda Sarnawska. Z wielu mężczyzn wypada wymienić Tadeusza Plucińskiego i Józefa Kosteckiego, grającego rolę zdrajcy udrapowanego na bohatera - no i należy chociażby wspomnieć oficera i podoficera SS - Bronisława Pawlika i Jerzego Wąsowicza, którzy przepięknym nadwiślańskim akcentem wygłaszali jakieś niemieckie zwroty. Zresztą tenże Bronisław Pawlik podjął się niewdzięcznej roli reżysera widowiska.

Kiedy rozbawiony do ostateczności opuszczałem gmach teatru zauważyłem oburzenie w oczach szatniarki. Sprowokowałem rozmowę, w której podejrzenie moje przerodziło się w pewność, "Jak pan może się śmiać - przecież to sztuka o powstaniu!" Otóż to właśnie. Nie wolno kanwy wydarzeń emocjonalnych z naszej tragicznej, najnowszej historii używać jako waty, która otuli wszystkie bóle i niedomogi - licząc na pobłażliwość uczuć. Okazuje się, że patos wydarzeń nie może być jednak samograjem. Nie zamaże i nie przysłoni potknięć autora, który może zamierzał dać jakieś wielkie uogólnienie historyczno-psychologiczno-filozoficzne, a dał jedynie bełkocik pobudzający do śmiechu. Do zdrowego śmiechu - aczkolwiek podłego, bo pełnego szyderstwa.

Idąc jednak konsekwentnie tym ohydnym szlakiem pragnę wyrazić uznanie dyrektorowi J. Warmińskiemu za to, że wystawił sztukę współczesnego dramaturga J. Warmińskiego - bo dzięki temu dosadniej zrozumiałem, że nie tak łatwo zastąpić normatywną poetykę socrealistyczną - własną. Gdy się nic nie ma do powiedzenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji