Artykuły

Widowisko do czwartej potęgi

Najgenialniejszy w tej sztuce jest sam pomysł. Punkt wyjścia znajduje się w historii. Markiz de Sade, o którym warto wiedzieć coś więcej niż to, że od niego pochodzi nazwa "sadyzmu" (nazwa ale nie treść znana zapewne od zarania ludzkości) - otóż markiz de Sade siedział w więzieniu za niemoralność i za politykę zarówno w czasach Ludwika XVI do rewolucji jak i Napoleona do śmierci - razem 27 lat. Za Napoleona umieszczono go w przytułku w Charenton, gdzie zamykano umysłowo chorych - prawdziwych i rzekomych, a także przestępców politycznych i w ogóle ludzi z różnych względów niebezpiecznych dla otoczenia. Było to więc właściwie więzienie, czy obóz internowania, żeby nie powiedzieć obóz koncentracyjny. W Charenton Sade zabawiał się wystawianiem swoich dramatów granych przez zespół amatorski złożony z więźniów-wariatów.

To są fakty historyczne. Peter Weiss wyobraził sobie, że Sade napisał i wystawił w Charenton sztukę o zabójstwie Marata i o rewolucji. Co by z tego wynikło? Wynikło "Męczeństwo i śmierć Jeana Paula Marata" - sztuka znakomita, jedna z najciekawszych (czy może najciekawsza!) w; ostatnich latach w skali światowej. Sztuka ta pokazuje teatr w teatrze do trzeciej czy czwartej potęgi, coraz to zmieniający perspektywy i mieszający je. Materiał jest autentycznie historyczny. W sztuce, którą wystawiają obłąkani z Charenton Marat mówi cytatami z własnych przemówień i pism, Sade przedstawia się zgodnie z prawdą i występują postacie znane z historii. Ale tę sztukę o rewolucji napisał markiz de Sade, sam po trosze też rewolucjonista, który zerwał ze swoją klasą, ale wychodzący z całkiem innych założeń. To jeden cudzysłów, który tu ujmuje historię. Sztukę grają wariaci, których szaleństwo raz po raz ponosi poza role wyzwalając zapiekłe nienawiści i ukryte manie i pragnienia, wprowadzając rewolucję w przytułek więzienny. To drugi cudzysłów. Przedstawienie odbywa się w piętnaście lat po rewolucji, po jej klęsce, wobec reakcyjnej publiczności cesarstwa i także z tej perspektywy ujęte są wypadki. To trzeci cudzysłów, A całe "Męczeństwo i śmierć Jeana Paula Marata" napisał autor nam współczesny, korzystając z mądrości i doświadczeń, których jemu i nam dostarczyło minione półtorawiecze. To czwarty cudzysłów.

Ta gra różnych perspektyw i różnych planów jest fascynująca, układa się w wspaniały materiał teatralny w widowisko także podniesione do czwartej potęgi. Bo sam tekst wydaje się dość banalny w prawdach, które poddaje pod dyskusję, banalny w samym przeciwstawieniu rewolucjonisty Marata i indywidualisty Sade'a, banalny nawet w warstwie językowej (przekład polski nie wolny Jest od pewnych niepoprawności np. typu: "Gdzie by nie sięgał..." zamiast "gdziekolwiek by sięgał..."). Gdybyśmy na chwilę wyobrazili sobie tę "napisaną" przez Sade'a sztukę, odegraną przez normalnych aktorów, bez całego tego obłąkańczego sztafażu byłby to płaski i ubogi w myśli obrazek historyczny. Ale tu dzięki przełamaniu się przez różne soczewki powstaje widowisko niezwykłe, przez samą formę teatralną zamieniające się w dyskusję o rewolucji, dyskusję, która stawia znaki zapytania i wysuwa wątpliwości. Wątpliwości tych Peter Weiss nie rozstrzyga - pozostawia to widzowi, nie traktuje go jak dziecko, któremu się prawi ustalone morały. A jednak poprzez wszystkie te dwuznaczne sceny czuje się po czyjej stronie jest autor. Po stronie Marata i rewolucji. Zresztą i sam Sade jest tu w jakiejś mierze po jej stronie, choćby dlatego, że napisał - z woli Weissa - taką sztukę i przez jej wystawienie chciał wywołać małą rewolucję w Charenton.

Zresztą w sztukach takich jak "Marat-Sade" wszystko zależy od kształtu teatralnego, jaki im nada reżyser. Berlińską prapremierę światową reżyserował Konrad Swinarski, w "Ateneum" powtórzył tamtą zasadniczą koncepcję (niedawno oglądany w Warszawie teatr węgierski poszedł także dość wiernie za nią). Swinarski w swej inscenizacji oddał co brechtowskie Brechtowi, a co magiczno-rytualne teatrowi okrucieństwa. Jedno i drugie jest u Peter Weissa, Songi i pantomima, teatr jarmarczny i zbiorowa psychoza, parodia opery i chórów kościelnych i mocne efekty naturalistyczne (oblewanie obłąkanego autentyczną wodą z prysznicu, autentyczny zapach kadzidła z kadzielnicy, wrażenie autentycznego biczowania Sade'a) - wszystko to ma wstrząsać widzem bezpośrednio. Wszystko to zespolone jest w jednym stylu teatru obrzędowego dającego mityczny obraz rewolucji. Gra tu przede wszystkim zbiorowość, świetnie zindywidualizowany i świetnie zorkiestrowany na zasadzie harmonii i dysonansów tłum obłąkanych - o podłożu religijnym, erotycznym, politycznym. Nasilenie szaleństwa wyrzuca ich z odgrywanego teatru w rzeczywistość, w historię czy też w zbiorowe orgie kulminujące chaosem zniszczenia w finale, stanowczo nadmiernie w przedstawieniu rozwleczonym, i przez to zamazującym końcowe wrażenie.

I na tym tle Sade - JAN SWIDERSKI, kierujący przedstawieniem w Charenton, z szyderczym uśmiechem zgorzkniałego cynika, z niezdrowym błyskiem w oku, z perwersyjną rozkoszą prowadzi tę czarną mszę rewolucji, której wynik z góry uważa za beznadziejny. Szydzi z rewolucyjnych cnót Marata i lękliwości reakcyjnego cesarstwa. Argumentuje swobodą własnej osobowości - "wierzę tylko w siebie" - przeciw terrorowi i dyktaturze. Swiderski jest przejmujący w każdym słowie, niezwykle sugestywnie podaje twoje przewrotne racje, stwarza Wielką kreację aktorską. Jego partner w dyskusji Marat - JERZY KALISZEWSKI jest skupiony w swym oddaniu rewolucji - "wierzę tylko w sprawę". Jego argumentami są nędza i wyzysk ludu, niewola. Kaliszewski ma trudne zadanie. Musi pokazać płomiennego trybuna rewolucyjnego w... wannie, granego przez obłąkanego aktora i wzbudzić wiarę w słuszność jego racji. I to mu się w dużej mierze udaje. ALEKSANDRA ŚLĄSKA jest somnambuliczną pacjentką, grającą Charlotte Corday, zabójczynię Marata. Pięknie przechodzi od sennego transu do mocnego, dramatycznego wyrazu. I jeszcze z grona pacjentów wyróżniają się: EDMUND FETTING jako Wywoływacz, ELŻBIETA KĘPIŃSKA jako wierna Simona, ROMAN WILHELMI jako erotoman Duperret, BOHDAN EJMONT jako rewolucyjny Jacques Roux, WŁADYSŁAW KOWALSKI, odmawiający modlitwę do Szatana. Jarmarczny kwartet wokalny: JAN MATYJASZKIEWICZ, MARIAN KOCINIAK, MIECZYSŁAW STOOR i KRYSTYNA SIENKIEWICZ ze zmiennym szczęściem radził sobie przy śpiewaniu songów. I cały zespół z precyzją szczegółów odtwarzający różnorodne sylwetki obłąkańców, dobrze zdyscyplinowany w zbiorowości, zasłużył na duże pochwały. Natomiast znacznie słabiej wypadła rodzina dyrektora przytułku.

Wreszcie pod koniec sezonu, tak ubogiego w mocniejsze akcenty teatralne, mamy w Warszawie przedstawienie, do którego można przyłożyć miarę wydarzenia.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji