Artykuły

Chcę być lepszy od siebie

Ze Zbigniewem Zamachowskim rozmawia Jolanta Ciosek.

- Magda Umer powiedziała o Panu: - Smutny, wrażliwy człowiek.

- Magda dobrze mnie zna.

- Z kolei Kazimierz Kutz powiedział: - Jest w nim waleczność. Wykorzystuje ją Pan w życiu?

- Moja waleczność to niezgoda na fuszerkę - i to pod każdym względem: od wbijania gwoździ począwszy, a na pracy nad rolą kończąc. Nie wypuszczam produktu drugiej jakości. A że jestem z natury leniwy, dotyczy to również walki z lenistwem.

- Przyznaje się Pan również do tego, że jest sybarytą...

- Lubię przyjemne życie: dobre jedzenie, dobre alkohole, widok pięknych kobiet. Nie ukrywam, że lubię być szczęśliwy. I to, od czasu do czasu, udaje mi się.

- No to jaki jest naprawdę Zbigniew Zamachowski: wrażliwy, waleczny, pracowity czy leniwy?

- Półkrople, ćwierćkrople, całe krople, ulewy oraz susze zdarzały się w moim życiu.

- "Półkrople ćwierćkrople" - to tytuł Pańskiego tomu wierszy. Lubi Pan półtony

i ćwierćtony?

- Próbuję dostrzegać wielość barw, bo nie lubię jednoznaczności i nie oglądam świata w sposób uproszczony. Ten tom wierszy, a wydanie jednego nie czyni z autora poety, był chyba rodzajem autoterapii. Ponieważ mam świadomość, że ludzie postrzegają mnie jako człowieka pogodnego, radosnego - i nie bez racji - chciałem pokazać drugą stronę mojej osobowości.

- Pisał Pan te wiersze przed rolą Poety w "Weselu" czy też po niej?

- Niemal od zawsze. Zacząłem dużo wcześniej, nim zostałem aktorem. Ten tomik jest sumą wielu lat mojego pisania. W wyborze wierszy pomogła Magda Umer, to ona dodała mi odwagi. Cieszę się, że oprócz aktorstwa pojawiła się w moim życiu poezja. Podobnie jak muzyka, którą piszę od lat.

- Pańska droga do szczęścia była dość mozolna: urodził się Pan w Brzezinach, skończył szkołę muzyczną i liceum ekonomiczne, był jednocześnie organistą w Urzędzie Stanu Cywilnego w rodzinnym mieście...

- Moja młodość była bardzo beztroska. Niczego nie planowałem, żyłem z dnia na dzień.

- I właśnie pewnego dnia po przesłuchaniu usłyszał Pan: - Aktorstwo proszę wybić sobie z głowy. Czyżby właśnie Pańska waleczność kazała nie słuchać tej rady?

- Miałem świadomość tego, że byłem słabo przygotowany. Wiedziałem też o swojej wadzie wymowy, więc nie ryzykowałem egzaminu do szkoły teatralnej. Próbowałem do Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach i na szczęście nie dostałem się. Groziło mi wojsko. I wówczas dostałem propozycję od Krzysztofa Rogulskiego do filmu "Wielka majówka". Krzysiek zobaczył mnie w Opolu, gdzie wyśpiewałem II nagrodę na koncercie "Debiutów".

- "Wielka majówka" była proroczym filmem, zagrał Pan w nim siebie?

- W pewnym sensie tak. Grałem chłopaka z prowincji. Ten film w pewien sposób uporządkował moje życie: zdałem do szkoły teatralnej w Łodzi. Co prawda zostałem przyjęty warunkowo z powodu wspomnianej wady wymowy, ale pracowałem nad nią solidnie i wszystko dobrze się skończyło. To właśnie w trakcie studiów, podczas pobytu na obozie w Łazach, poznałem Zenka Laskowika. Zebrała się wesoła

grupka, która zaczęła uprawiać wesołą twórczość. Zenek pisał teksty, ja muzykę i tak powstał Festiwal Piosenki Umundurowanej. Później przez kilka lat spotykaliśmy się w Łazach co roku, przygotowywaliśmy programy dla wczasowiczów.

- Od tej pory Zenon Laskowik stał się Pańskim mistrzem?

- Tak. "Studiowałem" go przez lata. I wszystko, co potrafię zrobić na estradzie, zawdzięczam jemu. Jednak moim mistrzem nr 1 pozostaje Marek Walczewski. Jego mistrzostwo jest właściwie niedefiniowalne. Proponuje swoisty rodzaj przetwarzania informacji, pochodzących od reżysera czy dramaturga, na środki aktorskie będące czystą esencją, skrótem myślowym, niezwykle istotnym w teatrze. Miałem mnóstwo szczęścia do ludzi, których spotykałem na swojej drodze. Ta moja waleczność, o której wspomniał Kazio Kutz, czyli dążenie do osiągnięcia czegoś w życiu, zawsze była wspierana przez fantastycznych ludzi.

- Kogo ma Pan szczególnie na myśli?

- Wielu. Przecież Krzysiek Rogulski wypatrzył mnie wówczas, gdy odradzano mi szkołę, Ludmiła Niedbalska - drugi reżyser "Wielkiej majówki" - tak naprawdę przekonała mnie, bym się nie poddawał i zdawał do szkoły teatralnej. Tam trafiłem na Marię Kaniewską - fantastyczną reżyserkę i pedagoga, na Ewę Mirowską - ogromnie dużo jej zawdzięczam. 1 wreszcie niezwykły zbieg okoliczności, że na moim dyplomie "Płatonowa" pojawił się Jerzy Grzegorzewski, który zaangażował mnie do warszawskiego teatru Studio. Byłem w nim 18 lat. Spotkałem też wielu wspaniałych reżyserów filmowych z Kieślowskim i Kutzem na czele. Ale pracowałem także u Wajdy, Marczewskiego, Hasa, Polańskiego. To Kieślowskiemu przecież zawdzięczam, że dzięki jego "Dekalogowi" i "Białemu" grałem i gram w zagranicznych filmach: włoskich, norweskich, amerykańskich, francuskich. Takie artystyczne spotkania bardzo zobowiązują. Każą iść do przodu, walczyć, by nie zawieść mistrzów. A przede wszystkim siebie.

- Pracował Pan z wieloma wybitnymi reżyserami zarówno w filmie, jak i w teatrze, zdobył Pan wiele ważnych nagród - czy ma Pan poczucie wykonywania szczególnego zawodu?

- I tak, i nie. Do uprawiania tego zawodu potrzebny jest i talent, i łut szczęścia. Nie należy myśleć wciąż o aktorstwie jak o misji, posłannictwie, bo od tego można zwariować. Aktor to przede wszystkim rzemieślnik. Czasami zdarza się być kimś więcej, ale to jest tak nieuchwytne... Niecodzienność tego zawodu polega przede wszystkim na tym, że aktorowi dane jest bywać poza własnym życiem poprzez wgryzanie się w postać literacką, penetrację ludzkich charakterów i analizę rzeczywistości. W tym zawodzie nie da się oszukiwać, lecz trzeba uczciwie wykonywać swoją pracę. Bo uczciwa sztuka porusza emocje, wyobraźnię zarówno aktora, jak i widzów. I w tym sensie ten zawód też jest wyjątkowy.

- Ma Pan na swoim koncie dziesiątki ważnych ról teatralnych i niemal osiemdziesiąt filmowych. Czy taki dorobek w młodym wieku nie stępia nieco emocji twórczych, nie powoduje znużenia czy wręcz chęci odcinania kuponów od dotychczasowych sukcesów?

- Oczywiście, że niemal po dwudziestu latach pracy aktorskiej pojawia się czasami uczucie zmęczenia i znużenia. Nie zawsze zmiana ubrania cywilnego na służbowe wywołuje wielką radość. Jednak, jak się już wejdzie na scenę, to człowiek dostaje skrzydeł. Proszę pamiętać, że tego zawodu nie la się uprawiać bez pasji. Jeśli granej postaci trzeba oddać ciało i duszę, to konieczne są emocje. One wręcz wymuszają brak Obojętności. Z każdą rolą trzeba zmagać się od nowa, nawet jeśli używamy podobnych środków wyrazowych. To brzmi banalnie, ale taka jest prawda. Obce ni jest odcinanie kuponów od sukcesów, bo ono oznacza pogadanie w sztampę, wręcz śmierć - nie tylko dla aktora. Przed tym bronię się jak przed ogniem.

- Po filmach "Zawrócony", "Biały" Andrzej Wajda posiedział: - Niech Pan się zacznie uczyć języków i rusza w świat, bo tu zabraknie dla Pana ról. Dlaczego nie posłuchał Pan tej rady?

- Wolę się nad tym nie zastanawiać, bo być może miałbym więcej pretensji do siebie. Może wówczas należało się do tego. Wdziej przyłożyć, zwłaszcza X) "Białym", gdy miałem fantastyczną agentkę w Paryżu, grałem przecież we francuskich filmach, miałem nawiązane kontakty. Zabrakło mi wówczas imperatywu. Miałem już rodzinę, pozycję zawodową, czułem się za stary, by rzucić wszystko i zaczynać od nowa. Nie jestem aż tak waleczny jak Andrzej Seweyn, którego szczerze podziwiam za trud, jaki włożył, aby osiągnąć taki sukces. Mnie nie było na to stać. Więc może lepiej, że zostałem. Ta "przepowiednia" Andrzeja Wajdy, wypowiedziana zresztą z troski o mnie, nie spełni się, mam nadzieję. W ostatnich latach zacząłem grywać nieco inne role, wypadłem z szuflady: "Niegroźny, sympatyczny facet", w której przez pewien czas tkwiłem. I ta zmiana bardzo mnie cieszy, bo przecież postaci, które grałem w takich filmach jak "Weiser", "Cześć, Tereska", "Zmruż oczy" czy "Żurek" pokazały, mam nadzieję, że umiem uprawiać aktorski płodozmian.

- Czy nie obawia się Pan przesytu u publiczności Pańską osobą?

- Nie. Gram dużo w teatrze. I dobrze, bo teatr stanowi świetny trening dla aktora. To miejsce jest bazą wypadową, do której się wraca. Teatr uczy zawodu. Od kilku lat pracuję w Narodowym, gram sporo. Tam też po raz pierwszy 'spotkałem się na scenie z Januszem Gajosem, który gra główną rolę w "Śmierci komiwojażera" w reżyserii Kazimierza Kutza. Jesteśmy przed premierą. Z kolei w telewizji jest mnie chyba w sam raz.

- Był jednak taki czas, że postrzegano Pana jak w dowcipie o lodówce: wystarczy ją otworzyć, a wyskoczy Zamachowski.

- I bardzo dobrze, wcale się tego nie wypieram. Ten rodzaj zawodowej gimnastyki, którą sobie zafundowałem, procentuje mi do dziś. Dla mnie to nie jest problem: być na planie filmowym przez cały dzień, potem wsiąść w taksówkę i jechać na wieczorne przedstawienie. Mam to wytrenowane, to lata doświadczeń. I nie demonizujmy tego problemu. Przestrajanie się z roli w rolę - to mój zawód. Jak powiedziałem, stoją za tym lata rzemieślniczej pracy, w której od czasu do czasu anioły przelatują nad głową. Wtedy zdarza się owo "coś" - nieuchwytne, nienazwane. W filmie rzeczywiście gram dużo, ale trzeba pamiętać, że jest on chimeryczny. Miałem w swoim życiu przerwy na planie filmowym. Pauzowałem po "Zawróconym" i po "Białym". W młodości miałem tzw. power i przyjmowałem niemal wszystkie propozycje. Teraz jestem bardziej uważny, choć i propozycji nie jest aż tak wiele.

- Teatr Narodowy i Teatr Syrena, w którym gra Pan ostatnio w farsie... Czy nie sądzi Pan, że to zbyt duży rozrzut artystyczny?

- Absolutnie świadomie przyjąłem propozycję zagrania w farsie, w "Klubie hipochondryków". Chciałem spróbować zupełnie innej materii, której dotąd nie zakosztowałem. I myślę, że ta próba powiodła się. Jeśli jakość tego, co się robi, mierzyć miarą nagród, to nominacja do warszawskiego Feliksa za tę właśnie rolę potwierdza sukces. Tym bardziej że nieczęsto nagradza się spektakle z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych.

- A może po tylu zagranych rolach pozostała w Panu jedynie ciekawość farsy?

- Ciekawość i względy towarzyskie też były poważnym argumentem. Sztukę napisała Magda Wołłejko pod pseudonimem Magy W. Wrightt, wyreżyserował Wojtek Malajkat, z którym przyjaźnię się od ponad dwudziestu lat. Grają też moi przyjaciele ze szkoły: Piotr Polk i Piotr Siejka. Z Barbarą Borys-Damięcką, dyrektorką Syreny, znamy się od lat, ona udostępniła nam teatr. Namówiliśmy do współpracy naszego oscarowego scenografa Allana Starskiego. Tak więc wszystko po trochu złożyło się na mój udział w tym przedstawieniu.

- A nie boi się Pan, że przy tak intensywnym graniu w którymś momencie okaże się, że lepiej już się nie da, że osiągnął Pan pułap?

- Jest we mnie zbyt wiele zapału i chęci do pracy, żeby spocząć na laurach. A poza tym zawsze można lepiej. Do ról, które grałem, też chętnie kiedyś powrócę. Bo przecież człowiek się starzeje, dojrzewa, nabiera nowych doświadczeń. Mój Wujaszek Wania za lat pięć być może byłby lepszy, mądrzejszy od tego sprzed lat. Każdy materiał literacki, każde spotkanie z twórcami to nowe doświadczenia i nowe wyzwania. One wyzwalają potrzebę bycia jeszcze lepszym. Z Kaziem Kutzem spotykamy się w pracy po raz kolejny. A on wciąż mnie ciekawi: jako człowiek, Ślązak, reżyser, senator. Mimo swych lat jest turem w pracy: energetyczny, błyskotliwy intelektualnie, ze wspaniałym poczuciem humoru. Wciąż się od niego uczę, czytam z tej kroniki polskiego teatru i filmu.

- Jak sam Pan wielokrotnie wspominał, uczy się Pan przez cały czas, również od mistrzów aktorów. Wiele zawdzięcza Pan spotkaniom ze wspomnianym Andrzejem Sewerynem?

- Spotkaliśmy się parokrotnie: w pracy przy telewizyjnym "Don Juanie", w "Ogniem i mieczem", w "Prymasie", w którym grał rolę kardynała Wyszyńskiego, a ja księdza Stanisława Skorodeckiego. Podziwiam w Andrzeju jego sumienność, perfekcjonizm - cechy, których mnie często brakuje. Zazdroszczę mu ich, ale też cenię w sobie, a może nawet staram się pielęgnować, szczyptę anarchii, która nieraz powoduje w pracy to "coś", czego sami nie potrafimy wymyślić. Złotym środkiem byłoby połączenie perfekcjonizmu z marginesem swobody twórczej. Ważne jest też, by w tej pracy nie narażać na szwank własnej psychiki. W przeciwnym razie można wylądować w wariatkowie. Dlatego też nigdy nie "zagrałem się" tak, by zapomnieć o tym, że jestem sobą, Zbyszkiem Za-machowskim. Do tego zawodu trzeba mieć dystans, choć wiem, że medialnie lepiej byłoby powiedzieć: wypruwam sobie żyły, życie dla sztuki mógłbym poświęcić.

- A nie potrafiłby Pan?

- Nie widzę takiej potrzeby. Mam rodzinę, która pomaga mi utrzymać balans, wspomniany dystans.

- A ma Pan dla niej choć trochę czasu?

- Oczywiście. To jest kwestia organizacji życia. Przy czwórce dzieci trzeba znaleźć chwilę na spacer po lesie, jazdę na rowerze, na rozpalenie grilla. W soboty i niedziele staram się izolować od świata, być właśnie z rodziną.

- Nie bardzo to idzie w parze z opinią o Panu: spóźnialski, niezorganizowany, a Pan dodaje: leniwy i śpioch.

- Widać - w tym szaleństwie, a raczej w chaosie, jest metoda. Sądzę, że katastrofa nastąpiłaby wtedy, gdybym na siłę chciał się organizować. Dla mnie podstawą zawodu jest teatr, a w nim repertuar porządkuje mój czas. Mam świetną agentkę, która robi to za mnie w filmie i telewizji. Do moich obowiązków pozostaje organizacja życia rodzinnego. Mimo tak wielu zajęć dość higienicznie uprawiam zawód i nie poniosłem z jego powodu szwanku na rozumie. Chronię siebie dla siebie i dla rodziny.

- Szczerze i z ręką na sercu mówi Pan, że teatr jest dla niego najważniejszy?

- Najszczerzej. Miałem chwile zwątpienia. To było przed dziesięcioma laty, kiedy zastanawiałem się, czy nie zostać "wolnym strzelcem", niezwiązanym etatowo z żadnym teatrem. Tak się jednak nie stało. I całe szczęście. Teatr wymusza dyscyplinę; czy chcę czy nie, muszę o określonej porze stanąć na scenie.

- W wieku niespełna 43 lat osiągnął Pan wszystko: sukces, pieniądze, szczęśliwe życie rodzinne, napisano o Panu książkę...

- Rany boskie, niech pani tak nie mówi, bo gdyby przyszło mi umrzeć, to co, pochowają mnie w Alei Zasłużonych? Widzi pani, obok radości są też smutki, zawodowe porażki. Ale ja naprawdę potrafię spokojnie zasnąć zarówno po świetnych recenzjach, jak i po tych chlaszczących.

- Zawsze był Pan tak zrównoważony emocjonalnie?

- To jest sprawa wieku. Za młodu byłem Dylem Sowizdrzałem, książki zacząłem czytać i rozumieć dość późno. Ale sądzę, że to dobrze, iż "Czarodziejską górę" przeczytałem niedawno, a nie w wieku 16 lat. Być może lepiej się stało, że rodzinę założyłem będąc po trzydziestce, a nie po dwudziestce. Dzięki temu więcej rozumiem, potrafię docenić szczęście, które tak naprawdę spotyka mnie w życiu.

- Czy można chcieć czegoś więcej?

- Można. Chcę być lepszy od siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji