Artykuły

Wolałbym więcej krzeseł

Dwa. Potem trzy, osiem, stoi potem dziesięć tysięcy krzeseł. Scena pęcznieje krzesłami giętymi, bujanymi leżankami, szezlongami, stołkami, klubami, składakami, ławkami ogrodowymi, fotelami dentystycznymi, ludwikami wszystkich osiemnastu numerów, tronami Napoleona i Iwana Groźnego, boulle'ami, chippendale'ami, biedermaierami... drzwi same pękają pod parciem konfesjonałów, z trzaskiem lecą leżaki, hamaki, zydle... z góry, na linach splecionych z anielskich włosów spływają stalle kanoniczne, zapadnie wypluwając z dołu kółkowe przyrządy dla paralityków, wózki dla beznogich, sedesy damskie, męskie i niemowlęce, cała scena, od rampy po sznurownię pełna, za taśmy leci marsz żołnierzy z "Fausta", specjalna krata broni widzów przed lawiną krzeseł, inwazją krzeseł, potopem miękkich i twardych miejsc na nasze tyłki, tyłki przodków i nienarodzonych prawnuków, specjalna maszyneria urywa spod naszych zadków, numerowane krzesła teatralne, nasze własne "sitze" biegną jak dzieci ku scenie, tulą się do kraty, płaczą drewnianymi łzami, drą na sobie obicia... Stary i Stara nurkują w krzesłach, pływają, drążą korytarze, spod zakratowanego akwarium krzeseł ukazują się co kilka minut ich chytre i kredyńskie gęby, w przerwach między "Faustem" i trzaskiem mebli słychać jazgotliwe monologi, liryczne skamlanie.

Niestety, tego Ionesco nie napisał. Nie napisał symfonii na krzesła i dwa ludzkie głosy. Zmarnował temat rekwizytu zwycięskiego, temat buntu zobiektyzowanej odwrotności ludzkich pośladków. Zamierzenia autora istniejącej sztuki "Krzesła" były nieporównanie mniej ambitne. Krzesła są u Ionesco i tylko rekwizytem służebnym. Bardzo ich mało. Są pokorne, karne. Autor wedle tradycji teatru ery rzeczy ludzkich, nie rybia psyche krzeseł w istocie go pasjonuje (krzesła żyją długo, jak karpie, tak samo tajemniczo) - stale jeszcze wierzy w ważność przeżyć ssaków wyższego rzędu (nie mylić z sakiem, to rodzaj sieci, przedmiot).

A więc: sztuka psychologiczna, groteskowa, szydliwa wobec sła-bizn mentalności ludzkiej. Kott w recenzji z "Krzeseł" w Krakowie pisał o molieryzmie postawy Ionesco, moja sąsiadka na premierze warszawskiej trafnie wspomniała "Jowialskiego", a już szczególnie panią Jowialską. Całość zabawna, a gdyby nie papierowy makabryzm nadrealistycznego zakończenia, to konwencję "Krzeseł" można by nazwać konwencją trickowego naturalizmu. Stuletniej parze coś się w artretycznych mózgach marzy, coś niemrawo wspominają, ona jest zdziecinniałą karykaturą najlepszej żony, on zjełczałą resztką człowieka z ambicjami i kompleksami. Nawet taki trup chce się czymś upamiętnić, przeciwnościami losu usprawiedliwić nonsens egzystencji. Efektami arteriosklerozy można punkt po punkcie uzasadnić dialog staruszków, dialog doskonały, przykład bezbłędnej wiwisekcji przy założonych warunkach: wiek, przeciętność umysłowa, mania prześladowcza, kompletny brak krytycyzmu i dystansu wobec własnych urojeń. Podobnie można również wyjaśnić pomysł sproszenia gcści na przedśmiertny sympozjon i pomysł rewelacji wielkiej idei, którą kretyński staruszek ma zamiar uszczęśliwić ludzkość. Perfidny paszkwil na sklerotyków. Czy również paszkwil na rodzaj ludzki w ogóle? W pewnej mierze, acz nie należy przeceniać "filozoficznych" uogólnień farsy tragicznej Ionesco. Człowek jest głupi do śmierci, chory na bezsensowne ambicje, jest groteskową mieszaniną megalomanii i poczucia niższości - człowiek jest sam dla siebie pępkiem świata, a pępek jest tylko pępkiem.

- Cóż - to prawdy znane moralistom i sceptykom. Banał. A przecież przy podobnie tradycyjnym zestawie prawd ogólnych w "Czekając na Godota" część publiczności (ta bardziej uczulona na teleologię własnego bytowania) wychodziła zgnębiona. Beckett bowiem w sposób generalny wywołuje i psychologicznie konkretyzuje zapaście i "puste miejsca", które każdy kiedyś w sobie namaca. Któż zaś z widzów poczuje solidarności losu z parą sklerotyków? W każdym razie nie sklerotycy siedzący na sali.

Ionesco ułatwił sobie problem (zakładając, że w intencji jego leżały rzeczywiście problemy z gatunku ostatecznych) - jak się mówi w żargonie intymnym krytyki, to chwyt z gatunku "świat pokazany oczyma gówniarza", - tu wariant: świat poprzez medium zdziecinniałego maniaka. Pozzo i Lucky nie mają u Becketta wieku, pozycji społecznej, własnego losowego zaplecza. Para bohaterów głównych też jest dostatecznie ogólnikowa, by ich dziwacznie ułożony świat miał punkty styczne ze światem naszych emocji i obaw. Trudno i darmo, do solidarnego współczucia konsumenta sztuki skutecznie docierają - acz różnymi drogami - albo sytuacje przez realistyczną sprawdzalność zrozumiale, albo symbole jako tako powszechne w swej metaforze. Jeżeli ktoś od staruszków Ionesco zechce doskoczyć do piętra symbolicznej powszechności (para idiotów - kres konieczności aspiracji ludzkich), to zabieg inki pokaże nam tym dobitniej, jak wyglądają sprawy bardzo "dorosłej przez okulary, infantylizmu.

W "La nausee" Sartre'a, czy w "Ulissesie" Joyce'a waga intelektualnych i emocjonalnych ciągów skojarzeniowych jest bardzo bogata, bo obaj, tak zresztą różni aktorzy, trzymają nas nieustannie w kleszczach realnego, wyprowadzają najbardziej ogólne sformatowania i najbardziej szczególne emocje z tego, co może być świadkiem psychicznym ich czytelników. Beckett jest inny, konstruuje ze strzępów realności całość wykraczającą poza jakąkolwiek motywację, całość tak różną od życia, jak ornament mozaikowy różny jest od składających go kamyków. Razem jest duszno, bezsensownie, ma świadomość, że zbłąkaliśmy się gruntownie, przecież gdzieś w ciemnej nocy ludzkich doświadczeń. W "Krzesłach" Eugeniusza Ionesco ani się nigdzie nie błąkamy, ani nas realność nie chwyta za włosy. Z zainteresowaniem śledzimy szczególny kazus kliniczny.

Z początku tedy sztuki dominuje tok naturalistyczny, przemieszany z groteską. Naturalizm czysty byłby zwykłym okrucieństwem wobec bezbronnej sklerozy bohaterów. Jan Świderski i Halina Mikołajska sadyzmu takiego w czasie premiery warszawskiej (Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy na małej scenie Sali Prób) nie okazali. I im, reżyserowi przedstawienia, Ludwikowi Rene, przyświecały szlachetniejsze cele. Najpierw, jeszcze przed rozpoczęciem właściwej akcji, bohaterowie wbiegają na scenę swym "starczym" ekwipunku, ale jeszcze nie w roli, by z góry akcentować dystans wobec imitowanych postaci. A w czasie akcji para świetnych wykonawców bardzo szczęśliwie "zmienia biegi". Raz są to figury przypominające gestem o swym stuletnim wieku. Po chwili rezygnują z maski, zmienią się w ludzi ze wspominanej młodości, by dalej w konsekwencji scenek obyczajowych rozgrywać przyjmowanie kolejnych gości.

Gości nie widać, są tylko krzesła, coraz więcej uszeregowanych w rządki krzeseł, coraz bardziej gorączkowe, "nadrealistyczne" już manewry pary gospodarzy. I tu można zapytać: czy to przyjęcie setek ludzi to tylko zwidy przyćmionych mózgów, halucynacja zbiorowa żałosnej pary? - czy też to niewidoczni, ale teatralnie "realni" ludzie, niewidoczne postacie akcji. Pytanie pozorne, ani nie jest tak, ani tak. To właśnie groteska naturalistyczna "z trickiem". Puste krzesła to chwyt sceniczny, tak samo jak przedłużenie "sprawdzalnych" bredni dialogowych w absurdzie "niesprawdzalnego" samobójstwa staruszków pod koniec. Do studium klinicznego autor dopisał nadrealistyczne zakończenie, po drodze zaś wydrwił ułomności wieku i przywary "małego człowieka", zabawił się w parodystyczne demaskacje ludzkich uroszczeń.

Teatr Dramatyczny dodał do parodii psychologicznych jeszcze momenty karykatury politycznej, trochę takiej polskiej odwilżowej historiozofii, oczywiście obcej oryginałowi, ostatecznie jakoś się w groteskowych makabryzmach utworu mieszczącej. Wierno-poddańcze wycia starca Świderski spolonizował z wielkim talentem. Równie świetnie wchodził w niby-liryczne i niby tragiczne skóry zawiedzionych i aspirujących człowieczków, pokazał całą serię sentymentalnych i dramatycznych postaci na wywrót. Jak Świderski jest w "Krzesłach" Ionesco aktorem znakomicie bardziej wielostronnym, niż by to z jego najbardziej nawet udanych ról w ostatnich latach wynikało. Halina Mikołajska bardzo mi się podobała, acz znać chwilami w jej grze trudności dostosowania się do wymyślonej konwencji. Naturalne dane tej już w tej chwili wielkiej aktorki dramatycznej pchają ją w kierunku głębi i siły wyrazu. W roli z gruntu charakterystycznej pokazała przecież pani Mikołajska kilka wariantów "miernoty wyśmianej" na poziomie doskonałym.

"Krzesła" w stylu Louis Rene - to mądrze zrobione przedstawienie. Reżyser nie dał się nabrać na nieistniejące głębie, z subtelnym poczuciem możliwości tekstu wyciągnął makabryzm umowny i zjadliwości parodystyczne. Scenografia Jana Kosińskiego powściągliwa, bez przymnażania niesamowitości efektami plastycznymi - kostiumy, szczególnie z lekka frywolny ubiór staruszka, bez zarzutu. W jednym tylko miejscu ta racjonalistycznie zorganizowana budowla się chwieje, gdy mianowicie pojawia się Mówca (gra ten końcowy epizod Wiesław Gołas) - po młodopolsku zawinięty w pelerynę, błyskając obnażonym torsem, chodzący relikt symbolicznego teatru sprzed pół wieku. Można reżysera spytać, czy nie pomyślał o postaci zwykłego łazika, ot przygodnego niemowy, który wlazł na uroczystość staruszków i coś niewymownie tragicznie gulgoce? Jeżeli ten Mówca ma być mistycznym "gościem nieznanymi i teatralnym objawieniem losu, to się kłóci ze stylem, całości, trąci koturnowością całkiem nie w porę. A jeżeli - jak mam nadzieję - ów osobnik czarnonagi niczego takiego nie znaczy, to no co go tak osobliwie prezentować?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji