Artykuły

Klapa albo o potrzebie radości

Nomen omen - obwieścili złośliwcy teatralni po premierze "Krzeseł" Ionesco w krakowskim Teatrze Poezji. Na premierze było wprawdzie pełno, ale reakcja widowni, inna niż zazwyczaj, nic dobrego nie wróżyła. Normalnie klapę wróżą krótkotrwałe, zdawkowe oklaski. Ale klaszczą wszyscy: od wdzięcznego miłośnika teatru, któremu przykro, że mu się nie podobało tak, jak się tego spodziewał i chciał - po najsroższego szakala, który paroma powściągliwymi klaśnięciami manifestuje swe pobłażanie, płynące z wyższej wiedzy o kunszcie scenicznym.

Na "Krzesłach" publiczność podzieliła się na dwa zdecydowane obozy. Jedni klaskali frenetycznie - niechaj wie gawiedź, nawykła do staroświeckich gierek, że ma oto przód sobą objawienie teatru nowoczesnego! Drudzy ręce założyli pod uda, z kamiennymi twarzami rozglądali się wokół, by nikt nie posądził ich o entuzjazm - cudów nie ma panowie, niejedno się w życiu widziało, te wszystkie zawsze nowoczesności to nabijanie w butelkę! Był jeszcze obóz trzeci. Ci ani nie klaskali, ani nie zakładali ostentacyjnie rąk: wyszli, nie doczekawszy końca.

W ciągu następnych przedstawień okazało się, że najliczniejszą grupę stanowią widzowie, których nie ma. Nomen omen! Aktorzy grają wśród krzeseł. Widownia stała się bezpośrednim przedłużeniem sceny. W tak osobliwy sposób osiągnięto jedno z założeń teatru nowoczesnego.

I czemuż ludzie na "Krzesła" nie chodzą? Kanikuła? Zapewne. Osłabia ona pęd do teatru A jednak w tym samym czasie, kiedy w Teatrze Poezji krzesła na scenie i krzesła na widowni zapełniali imaginacyjni widzowie, na głupawych "Gburach" w Teatrze Słowackiego bawiły się tłumy. Ponadto doświadczeni winni wiedzieć, że nie ma lepszego schronienia przed upałem duchotą niż pusta sala widowiskowa. Trudna konwencja? Nieprzystępność? Awangarda? Zapewne. Język sceniczny Ionesco nie jest językiem prostym. Publiczność nasza odbiera bądź potoczny realizm, oparty na doświadczeniu życiowym, bądź poetyczność, która oddaje prawdę w maskach uwznioślających. Język Ionesco nie jest ani jednym, ani drugim. Jest szary jak potoczny realizm -ale logiczne jego wiązania obce logice codzienności. Jest jak stół któremu odpiłowano nogi - nóg nie ma, stół zdaje się unosić w powietrzu. Poetyczności teatralnej, tej, do jakiej przywykł nasz widz - też nie zawiera. To język ścisły, odbarwiony ascetyczny, bez jaskrawych obrazów i kaskad intonacyjnych.

Ale przecież "nowoczesność", choć niezrozumiała i obca wrażliwości naszego łyka teatralnego, nęci go i prowokuje. Łyk wzrusza ramionami, wścieka się, wreszcie mruga porozumiewawczo okiem, że to lipa, ale on świadomie dał się wziąć na kawał - a przychodzi, bo nie przyjść nie może, jak zbrodniarz na miejsce zbrodni. Sztuka niezrozumiała, opatrzona marką elity, osnuta mgiełką zachodnio-europejskiego snobizmu, bechta jego kompleksy kulturalne. Broni się niechęcią, kpiną - ale niechęć swą i kpinę zamanifestować musi; dla tego nie ignoruje.

Zaś Ionesco przynosi dodatkowo jeszcze atrakcje. Łyk lubi makabrę, lubi, kiedy szarpać mu nerwy. Jest już na tyle wyrobiony, że drama zbyt krwawa budzi jego śmiech. Ale makabra perwersyjna i taktowna? Taką makabrę prezentuje Ionesco. I prezentuje duchy. Nie całkiem może dosłownie duchy, ale coś w tym rodzaju. Rozmowy z niewidzialnym, zachowywanie się w stosunku do niewidzialnego - o, to na pewno wyzwala dreszczyk. Większy, niż poczciwe staroświeckie strachy w białych szatach, o oczodołach kościotrupów. Tych na pewno nie ma, zaś co do niewidzialnych - nigdy nie wiadomo. A tu nawet duchy nie pomogły, duchy niewidzialne!

I nie pomogło dobre przedstawienie. Ani gra obojga wykonawców, - J. Gallowej i J. Nowaka - gra skupiona, biegła technicznie, chwilami nawet koncertowa. Takiej klapy nie oglądał Kraków dawno. Od czasu pierwszych socrealistycznych knotów. Ale wtedy przynajmniej zganiano bataliony SP! A dziś demokratyzacja i nikt nikogo nie zgoni.

I skąd owa klapa najtotalniej bezprzykładna? Nie tylko łyk, nie tylko "szary widz", nie tylko snob ucieka z "Krzeseł". Gdyby nie atrakcja, powinność kulturalna, uciekłby nawet znawca, prawdziwy miłośnik, rzeczywisty wrażliwiec teatralny. Nie, tego doprawdy wytrzymać się nie da!

Dwoje starych ludzi rozważa sens swego istnienia. Sens ostateczny. Przeszłość ich była daremna, nie zdziałali nic wielkiego, nic, co usprawiedliwiałoby życie. Przeszłość ich składała się ze zmarnowanych szans, straconych możliwości. I oto starzec odkrywa swe Wielkie Powołanie: obwieści światu najwyższą prawdę. Schodzą się goście, aby jej wysłuchać. Ach nie, nie goście, fontomy gości. Wszyscy czekają na Mówcę, który ma za starca zreferować jego najwyższą prawdę. W momencie apoteozy, kiedy sala zamarła w oczekiwaniu na objawienie, starcy, powierzywszy. Mówcy sens swego powołania, popełniają samobójstwo. Nie dość, że audytorium składa się z fontomów; nie dość, że Mówca okazuje się bełkocącym niemową; na domiar objawiona przezeń kredą na tablicy prawda nie oznacza niczego, prócz wyrażonego w symbolach mamrotania o elementarnym szczęściu ludzkim.

Złuda siedzi na złudzie i złudą pogania. Z całej dialektyki zaprzeczeń, gdzie jedna fikcja demaskuje fikcyjnego następnej, i tak chyba w nieskończoność taka beznadziejność, że siąść i płakać! Przypomina mi się słynny wiersz Leśmiana o "dwojgu ludzieńkach":

Chcieli jeszcze się kochać poza

własną mogiłą,

Ale miłość umarła, już miłości nie

było.

I poklęklj spóźnieni u niedoli swej

proga,

By się modlić o wszystko, lecz nie

było już Boga.

Więc sił resztą dotrwali aż do

wiosny, do lata,

By powrócić na ziemię - lecz nie

było już świata.

W latach rozbratu między rzeczywistością a słowem, w latach sztuki pasterskiej, fałszywymi barwami osłaniającej grozę życia, pragnęliśmy prawdy - za wszelką cenę. Każdą ciemniejszą plamę w obrazie witaliśmy jako objawienie, wśród wściekłych pomruków bonzów, którzy przeczuwali, że najwątlejszy strumyk prawdy wezbrać musi w rwący potok. Dławiliśmy się lukrecją, pragnęliśmy razowca i gorczycy; karmieni złudnym światłem, wołaliśmy o rzeczywistą ciemność. Osaczeni przez oficjalny optymizm, walczyliśmy o prawo do pesymizmu.

I mamy pesymizm. W prasie nie uświadczysz reportażu, którego wymowa nie byłaby rozpaczliwa. Nie znajdziesz wiersza, z którego nie wyzierałaby rozpacz, ani linijki prozy, nie rozedrganej goryczą, wątpieniem, beznadzieja. Ze scen wieje ten sam smutek. Ale Ionesco w swej dialektyce zaprzeczeń bije wielkie rekordy. Przeczy ideologiom i naturze, wielkiemu działaniu i małemu ciepłu ludzkiego serca.

I kiedy dowoli upijać się możemy samą esencją pesymizmu, zaczynamy powątpiewać, czy stać nas na pesymizm totalny. Jest on wartością pomocniczą, nie merytoryczną. Inaczej więcej byłoby samobójców niż nowonarodzonych. Pesymizmem można się posługiwać jako narzędziem zmagań o lepsze. Pesymistą jest się jedynie w stosunku do czegoś, przeciw czemuś i o coś. Dostojewski zrywał z człowieka wszystkie maski, obnażał do dna jego małość, by wykryć w nim tęsknotę do prostych prawd ewangelii. Byron, prawodawca pesymizmu całej epoki, zginął w walce o wolność Grecji. Bywa inny jeszcze pesymizm: pesymizm luksusu. Nawiedza, on sztukę w czasach pomyślności. W wytwornym salonie przygaszą się na dany znak światła. Cichnie muzyka barwny, syty tłum siada wzdłuż ścian. Na środek wychodzi artysta, zrzuca frak, i w rozchełstanej koszuli, z płonącym okiem za czym odprawiać swoje miseria. To kłamstwo - woła - że życie ma sens! Tańczycie, bawicie się, a nie wiecie, że piękne wasze stroje wiszą na szkieletach. Nicość czeka za progiem tej sali! - Dreszczyk lęku przebiega przez tłum. Zapalają się światła. Zabawa trwa dalej, i artysta bawi się też. Chwila strachów dobrze służy dalszemu trawieniu pomyślności.

Luksusowy jest ów zachodni pesymizm, oj, luksusowy. Tamtejszy widz, wychodząc z przedstawienia Ionesco, od czuwa zapewne różnicę między teatrem a życiem. Przeżył grozę, lecz nie jest przygnębiony. Trochę się zamyślił, trochę ubawił tymi strachami; może spać spokojnie, nie jest jeszcze tak źle.

My wychodzimy z teatru o szarym polskim zmierzchu. Na brudnych trotuarach szeleszczą nasze kroki, pijackie okrzyki nie dają się skupić. Ta ulica nie stwarza przesłanek, by teatr odróżnić od życia. Tonacja Ionesco trwa za progiem teatralnej sali. Ach, doprawdy, nie stać nas na taką beznadziejność w sztuce. Nie stać.

Na przedstawieniu "Krzeseł" odczuwamy nagłą, grzeszną potrzebę radości. Uciec z ciemnej sali, skąpać się w kolorach świata, w roześmianym tłumie, w hałasie orkiestr! Wierzyć, że dwa razy dwa jest cztery, i że z tej wiary wynika nadzieja. Nie, stanowczo teatr winieni być czymś innym niż życie, które nas otacza. Jak to napisał poeta? "Radosne gaje, do których wprowadzał mnie Szekspir"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji