Artykuły

Bertolt Brecht w prowincjonalnym peep show

Naprawdę biedny ten nieszczęsny Brecht! Ze spektaklu Teatru Syrena wynika bowiem, że byt grafomańskim dostawcą literatury rynsztokowej, a muzyka Kurta Weilla, to ówczesny odpowiednik disco polo.

Z obecnością Bertolta Brechta na polskich scenach bywa różnie. Od dawna (chyba od spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Studio) nie mieliśmy udanej "Opery za trzy grosze", nie wychodzą próby nowych inscenizacji "Kariery Artura Ui", w repertuarach nie ma słynnych musicali "Happy End" i "Mahagonny". Jeśli już robi się sztuki Brechta - to raczej w Teatrze TV.

Tak się jednak złożyło, że znakomite songi z muzyką Kurta Weil-la żyją dziś własnym życiem. Niektórzy nie pamiętają już, z jakich dzieł pochodzą, bowiem wydają się być skończoną całością - zamkniętym w kilku scenicznych minutach arcydziełem teatru i muzyki. Stąd kariera wieczorów wypełnionych pieśniami autora "Życia Galileusza". Pamiętam wiele takich przedstawień - począwszy od recitali Elżbiety Wojnowskiej, przez występy Bożeny Zawiślak-Dolny aż do szczytów osiąganych przez Milvę w Brechtowskich spektaklach Giorgio Srehlera.

Lena Szurmiej od dawna zajmuje się muzyczną stroną twórczości niemieckiego pisarza. Przed laty w Teatrze Ateneum przygotowała "Niebo zawiedzionych" - spektakl złożony z songów, tłumaczonych wtedy przez Roberta Stillera. Obsadziła w nim młodych aktorów i odniosła sukces. Kilkoro artystów na małej Scenie 61 potrafiło stworzyć klimat dusznego, rozedrganego erotyką kabaretu, swobodnie balansować na granicy śmieszności i tragizmu, co w interpretowaniu tych utworów jest niezwykle ważne. Dlatego z nadziejami czekałem na powrót Leny Szurmiej do Brechta i przedstawienie w "Syrenie". Srodze się zawiodłem.

Szurmiej do spółki ze współautorem scenariusza Ryszardem Markiem Grońskim spróbowała przenieść na scenę atmosferę niemieckich kabaretów i tingel-tangli z epoki autora "Opery za trzy grosze". Niestety, to co zobaczyliśmy w, "Syrenie" bardziej przypomina prowincjonalny, podrzędny peep show czy, mówiąc bez ogródek, dom publiczny pośledniego gatunku. Artystki wyginają kuso ubrane ciała w wymyślnych pozach, panowie miarowo ruszają biodrami. Niczego nie trzeba się domyślać, całe szczęście, że nikomu nie przyszło do głowy pokazywać na scenie zwyczajnej kopulacji.

Songi Brechta pełne są seksu, brudu, zapachu potu i kiepskiego alkoholu. Jego świat zaludniają dziwki, męty, stręczyciele. Ale nikomu z tym nie jest dobrze. Pod powierzchnią swawolności czai się rozpacz i samotność. Tu miłość i akceptacja jest uczuciem niemożliwym. Człowiek umiera z głodu, opuszczony i pozbawiony nadziei.

Tymczasem w spektaklu Szurmiej Brecht wygląda bardziej na autora tworzącego dla festiwali w Sopocie czy Kołobrzegu niż twórcę dramatycznych protest-songów. Jego utwory bronią się same w swojej surowości, tymczasem dołącza się do nich rozbudowaną, musicalową wręcz choreografię. Jednak taneczne popasy zespołu więcej mają wspólnego z podrzędnymi remizami strażackim niż prawdziwym teatrem;; Trudno zrozumieć też decyzję Janusza Tylmana, sprawującego pieczę nad muzyczną stroną całego przedsięwzięcia, by unowocześnić aranżacje kompozycji Weilla, Do niektórych utworów dopisano zespołowe chórki, których nie powstydziłaby się Shazza albo inne gwiazdy disco polo. Co w takim razie dzieje się z arcydziełami w rodzaju "Surabaya Johnny" czy "Jenny piratka" lepiej nie mówić. Podobnych, ewidentnych "morderstw" jest w przedstawieniu dużo, dużo więcej. W całym tym żenującym widowisku bronią się tylko Teresa Lipowska i Tadeusz Pluciński, choć niewiele mają do zagrania. Dzięki nim, podczas fragmentów "Ballady o seksualnej zależności" i monologu Mackie Majchra, możemy sobie przypomnieć, jaki był prawdziwy, lepszy Brecht.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji