Artykuły

Kandyd w kraju Sarmatów

"O północy przybyłem do Widawy czyli Opis obyczajów III" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze IMKA w Warszawie. Pisze Kalina Zalewska w Teatrze.

W redakcyjnej ankiecie rozpisanej przez "Teatr", dotyczącej najważniejszych spektakli ostatniego dwudziestolecia, Tadeusz Nyczek wskazał "Opis obyczajów" Mikołaja Grabowskiego wystawiony w krakowskim Teatrze STU w 1990 roku. Odkrycie dla teatru literatury księdza Kitowicza miało wagę odkrycia "Listopada" i "Pamiątek Soplicy" Henryka Rzewuskiego, jakiego Grabowski dokonał w latach osiemdziesiątych. Było kontynuacją jego wielkiej przygody z sarmatyzmem, który wkroczył dzięki temu na polskie sceny. Reżyser wybrał dla "Opisu" prostą formę teatralną, obywającą się praktycznie bez scenografii, w której siedmiu aktorów odgrywało to, o czym opowiadał tekst, a opis i aranżacja kolejnych czynności, połączone ze sobą, wzbudzały salwy śmiechu na widowni. Niezapomniana była aktorska szarża, kiedy wykonawcy w miarę rozwoju zdarzeń intensyfikowali środki wyrazu, prześcigając się, kto barwniej zobrazuje sytuację. Geniusz tego wydarzenia opierał się na wyczuciu aktorskich możliwości, stylu prezentowanej literatury i narodowego "zastaw się, a postaw się" - formie idealnie dobranej do treści przekazu - oraz na dialogiczności, jaką nadał spektaklowi reżyser, wskutek czego stawał się on rozmową z pobudzoną do żywych reakcji widownią. Dodatkowo zagrał moment dziejowy. Spektakl wystawiony po zmianie ustroju stał się - być może nie całkiem w zgodzie z intencjami reżysera - wyrazem radości, zachłyśnięcia się "polskim żywiołem", odkryciem korzeni, co z tego, że czasem niepięknych, skoro własnych. I Nyczek ma pewnie rację, stwierdzając, że jeśli jakikolwiek spektakl "ucieszył się" z odzyskanej wolności, to był to Opis obyczajów, na którym Polacy śmiali się z samych siebie.

W połowie lat dziewięćdziesiątych, na wielkiej scenie Teatru im. Słowackiego, Grabowski wyreżyserował drugi "Opis", według nowego scenariusza, w którym podjął zdecydowaną krytykę sarmackich obyczajów, dziwnie podobnych do współczesnych, kładąc jednak nacisk nie tyle na ich kontekst prywatny i religijny, ile na wymiar społeczny, widoczny w instytucjach publicznych. Widzowie nadal przybywali tłumnie i śmiali się w głos, krytyka jednak podzieliła się w ocenach. Janusz Majcherek za Gombrowiczem pisał o znaczeniu epoki saskiej, w której Polacy sięgnęli własnej karykatury, wysoko oceniając spektakl zwracający uwagę na to dziedzictwo, Paweł Głowacki zaś - o oczywistości krytyki reżysera i artystycznej porażce.

Po dwudziestu latach od pierwszej premiery Grabowski powrócił z trzecim "Opisem obyczajów" - kameralnym w formie jak pierwszy, ale zjadliwym w intencjach jak drugi.

Powrócił jednak w innej sytuacji społecznej i do innej publiczności, w znacznej mierze niepamiętającej poprzednich wystawień. Narratorem nowej historii uczynił cudzoziemca, który o północy przybywa do Widawy i oświetlając sobie drogę światłem świecy, usiłuje odnaleźć jakąś gospodę, a potem nieustannie dziwi się temu, co ogląda, by w końcowych scenach paść ofiarą Sarmatów. Grabowski, grający narratora spektaklu, wiedzie więc nową publiczność przez dziki kraj, w którym z niechęcią wspomina się Voltaire'a, chyba po to, by wytłumaczyć jej, że zapiekłość, bezmyślność, lęk przed obcym i w związku z tym kurczowe trzymanie się własnego, jakie można obserwować u niektórych rodaków, mają swoje korzenie w czasach saskich. Kiedy jednak dociera do historii o kołtunie, zaczynamy się zastanawiać, o czym tak naprawdę opowiada. Do jakich współczesnych zdarzeń odnosi się historia o Sarmatach robiących nalewkę ze zmierzwionych włosów, potem skrzętnie przez nich wypijaną? Czy chodzi tylko o to, by publiczność skandowała zgodnie:

"Kołtun! Kołtun!", do czego zresztą nie daje się namówić, a co jest przecież określeniem mentalnego wstecznictwa, porównywalnym chyba tylko z "moherem"? Narrator, początkowo z obrzydzeniem próbujący napitku, szybko jednak zostaje do niego przekonany siłą procentów i naleganiem tubylców, bo tak by ich pewnie określił współczesny Kandyd. Grupę tę tworzą: wiejski swojak z ogromnym magnetofonem na szyi (Tomasz Karolak), dziarski turysta (Andrzej Konopka), zapiekły nienawistnik (Wojciech Błach/Oskar Hamerski), młoda, ubrana na biało, więc pewnie pielęgniarka (Magdalena Boczarska) i dwie prowincjuszki (Iwona Bielska i Urszula Popiel), tworzące, obok samego Grabowskiego, obsadę pierwszego "Opisu".

Reżyser odnosi się więc do doświadczeń współczesnych tak, jak to robił zawsze, tym razem jednak przekształca opowieść w historię cudzoziemca zdziwionego polską prowincją.

Mówiąc o narodowych korzeniach kształ tujących się w epoce saskiej, wyraźnie wskazuje, że trzyma się ich jeszcze tylko gorzej wykształcona, chłopska i drobnomieszczańska część społeczeństwa. To zmiana w stosunku do pierwszego "Opisu", gdzie inteligent grany przez Grabowskiego i wiodący narrację należał jeszcze do narodu i współtworzył go: razem z nim jadł, pił i razem z nim dziedziczył różne przywary. Tymczasem w trzecim Opisie polskiego inteligenta już nie ma, co wydaje się najistotniejszą różnicą: saskie dziedzictwo nie jest już, według Grabowskiego, problemem wyższej warstwy.

Zgodnie z perspektywą Kitowicza mamy w spektaklu portret Augusta III, wielbionego przez lud, mimo że przez trzydzieści lat jego panowania "żaden sejm nie stanął", przedstawionego tu jednak jako pożal się Boże ograniczony umysłowo safanduła, który modli się po kościołach, a gdy mu się trafia piękna Grabowska, grana przez żonę reżysera, nie korzysta z okazji, tylko przepędza z komnaty, bo nie ma sprytu za grosz. Mamy też portret znienawidzonego przez oszołomów Poniatowskiego, sugerujący słabość króla do płci pięknej - obrazek orgii z Łazienek, których finezji lud najwyraźniej nie docenia, ekscytując się tym, jakie tam bezeceństwa się wyprawia.

Więcej w tych portretach jest interpretacji, i to jak najbardziej aktualizującej spór, niż rzetelnego namysłu nad początkiem trwającej do dziś wojny fraczka i kontusza. Lud woli władcę tradycyjnego, pozwalającego społeczeństwu latami trwać w tym samym stanie, niż reformatora, otwartego zarówno na Rosję, jak i na Europę. W sumie jednak trudno się temu dziwić, skoro to otwarcie okazało się zbyt szerokie... Najwyraźniej i lud, i ksiądz Kitowicz mieli rację, z dwojga złego stawiając na Sasa. Grabowski jako cudzoziemiec dziwi się Sarmatom i ich obstawaniu przy swoim, ale dziwi się właśnie jak Kandyd, który o tubylcach wie niewiele. Nie chce zastanawiać się nad tym, że historia nie przyznała racji ani Sasowi, ani Poniatowskiemu. Nie był to najwyraźniej taki dobry król, skoro był ostatni.

To odsłania słabość budowanej w spektaklu prostej opozycji. Grabowski próbuje zrekonstruować sarmacką, a właściwie saską mentalność i pokazać jej współczesne przejawy, ale przy okazji dzieli Polaków na tych od Sasa i tych od Poniatowskiego, utożsamiając ten podział ze sporem współczesnym.

Pierwsza z grup - mniej oświeceni i bardziej emocjonalni włościanie - dziedziczy saskie przywary w stanie czystym, podczas gdy druga - mądrzejsi, zdystansowani i wolni od tych wpływów wielkomieszczanie - stoi w kolejce do Europy (w domyśle, bo w spektaklu nie została sportretowana). Tymczasem wydaje się, że dzisiejszy podział nie przebiega między miastem a wsią, czy raczej metropoliami a resztą kraju, czyli między Polską A i B. Przebiega nieoczekiwanie i zależy nie tyle od wykształcenia, ile od wyznawanych wartości, upodobań i tradycji.

Inteligenci, tak jak i wszyscy inni, znajdują się po jednej i po drugiej stronie. W kolejce do postępowej Europy wielu czeka z tęsknoty za unijnym protektoratem lub płynącymi stamtąd pieniędzmi, natomiast wśród tradycjonalistów można znaleźć najlepsze polskie umysły. Trochę z tym jak ze stosunkiem do alkoholu. Wszyscy go pijemy: jedni czystą wódkę, jak ta, którą częstują widzów aktorzy w trakcie spektaklu, drudzy w drinkach, z lodem i specjalnymi dodatkami. Czy przez to wpada się w inny alkoholizm i żyje się inaczej? Zapewne tak, ale uzależnienie jest to samo. Chcąc ożywić ideologiczny spór, Grabowski za bardzo go uprościł, zbliżając niechcący wymowę trzeciego "Opisu" do przesłania takich programów, jak "Szkło kontaktowe". Niestety, także w intencjach. Co na to nowa publiczność? Na ogół bawi się dobrze, ale zupełnie inaczej niż kiedyś. Na opowieść o szerzącej się w czasach saskich pederastii reaguje martwą ciszą, bo wie, że z tego śmiać się nie wolno. I z tej ciszy wyrasta pytanie: czy wchodząc do globalnej wioski i uciekając od prymitywnych reakcji wyrastających jeszcze z czasów saskich, zyskujemy wolność czy tylko zamieniamy jedne ograniczenia na inne, może i lepsze, ale też niespecjalnie mądre?

Kalina Zalewska - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST, doktorantka Instytutu Sztuki PAN; w redakcji "Teatru" od 2009 roku.

Na zdjęciu: scena z próby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji