Artykuły

Warszawska Miss Roma

To osobisty sukces dyrektora Wojciecha Kępczyńskiego - w teatrze operetkowym, po dwóch sezonach ciężkiej pracy, doprowadził do premiery klasycznego musicalu z londyńskiego West Endu. Niemożliwe stało się możliwe: amerykański helikopter Bell UH 1 rzeczywiście wylądował na scenie poczciwej Romy, wywołując burzę oklasków

Pod względem inscenizacji warszawska "Miss Saigon" jest rzeczywiście imponującym widowiskiem, 2 min zł nie poszły na marne. Historia miłości amerykańskiego żołnierza i wietnamskiej prostytutki toczy się w tempie filmów akcji. Kępczyński błyskawicznie przenosi scenę z Sajgonu do Atlanty, z Atlanty do Bangkoku, z Bangkoku do komunistycznego Hosziminu. Wystarczy zmiana oświetlenia, jakaś przejeżdżająca ryksza czy portret wodza na horyzoncie. Majstersztykiem jest scena ewakuacji Ambasady Amerykańskiej w Sajgonie w 1975 roku: perspektywa zmienia się jak w kinie, raz jesteśmy na zewnątrz w tłumie Wietnamczyków próbujących dostać się do środka, po sekundzie przenosimy się na dziedziniec ambasady między żołnierzy chroniących budynek przed tłumem, a w zbliżeniach reflektor wyłapuje parę głównych bohaterów Chrisa i Kim szukających się w tym piekle. Również orkiestra Romy pod kierownictwem Macieja Pawłowskiego poradziła sobie z muzyką Schónberga, dość nudną i pozbawioną przebojowych piosenek. Dodawane od czasu do czasu dźwięki tradycyjnych wschodnich instrumentów urozmaicają monotonię partytury, a chór ma doprawdy imponującą siłę głosu.

Wbrew zapowiedziom realizatorów to jednak nie technika okazała się największą barierą do pokonania. Latanie helikopterem w teatrze okazało się łatwiejsze niż znalezienie wszechstronnie utalentowanych wykonawców, którzy umieją śpiewać, tańczyć i na dodatek są aktorami obdarzonymi osobowością. "Miss Saigon" to musical bez kompromisów, tu się śpiewa przez cały czas, często w duetach i tercetach, główna bohaterka śpiewa nawet w chwili swojej śmierci. Wymaga to od aktorów wyjątkowych uzdolnień i tylko niektórzy unieśli ten ciężar.

Odtwórcy głównych postaci Katarzyna Łaska i Radosław Elis są uzdolnionymi młodymi ludźmi, którzy nie mają jeszcze silnej osobowości scenicznej. Nie potrafią wiarygodnie pokazać namiętności, która łączy Chrisa i Kim, i doprawdy na próżno hostessy wręczały na premierze chusteczki do ocierania łez, wątpię, czy ktoś z nich zrobił użytek. Radosław Elis zagrał Hamleta w mundurze US Army, który nie może się zdecydować, z jaką kobietą chce być, wystarczy, że żona zaśpiewa mu nad uchem piękną melodię i już chce być z nią, a nie z wietnamską kochanką. To zbytek psychologii w tym prostym amerykańskim chłopaku. Nie pomaga mu Katarzyna Laska, która do końca spektaklu pozostaje postacią z pierwszej sceny, czyli grzeczną dziewczynką w jaskini zła.

Na pierwszą gwiazdę musicalu wyrasta w związku z tym Tomasz Steciuk jako Szef, właściciel baru, w którym pracuje Kim. To prawda, że rola alfonsa jest samograjem, Steciuk podnosi ją jednak o kilka klas. Szef w jego wydaniu to kwintesencja wszystkich alfonsów świata, kombinatorów i oszustów, którzy dla zarobku są gotowi sprzedać własną matkę. To także portret marzeń o Ameryce, do której wzdycha biedniejsza połowa świata. W świetnej piosence "American Dream" Szef, śpiewając pochwałę amerykańskiego stylu życia, zmienia się z pokątnego sutenera w gwiazdę music-hallu, a następnie w samą Statuę Wolności, by w finale wylądować z powrotem na bruku z banknotem dolarowym w ręku, który z namaszczeniem całuje. Ta kilkuminutowa sekwencja jest najlepszą sceną musicalu, a zarazem jego ironicznym komentarzem - wizja Ameryki jako raju w "Miss Saigon" jest równie nieprawdziwa jak wizja Wietnamu jako piekła, obie zostały zaprzęgnięte w służbę romansu z historią w tle.

Gwiazdą drugiej obsady stał się Damian Aleksander. Jako Chris ten młody artysta o świetnym musicalowym głosie był aktorsko powściągliwy, udało mu się jednocześnie napełnić postać namiętnością, której brakowało Elisowi. "Miss Saigon" jest ukoronowaniem wysiłków Wojciecha Kępczyńskiego wprowadzającego do polskiego teatru muzycznego metody pracy ze scen komercyjnych Zachodu. Jednocześnie spektakl obnaża słabości polskiego środowiska teatralnego, w którym jest jeszcze niewielu aktorów musicalowych. Ale zapoczątkowana przez Kępczyńskiego ewolucja w końcu wymusi zmiany. Musical, który traci na popularności w swoich ojczyznach na West Endzie i Broadwayu, będzie szukał w Europie możliwości rozwoju, a to pociągnie za sobą rozwój szkolnictwa. Tymczasem na otarcie łez pozostaje nam helikopter.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji