Artykuły

Alternatywna kultura w mieście korporacji

Mam nieodparte wrażenie, że poznańskiej władzy jakoś szczególnie zależy na tym, żeby w Poznaniu żadnej kultury i sztuki, broń Boże, nikt nie tworzył. Co więcej, sądzę, że władza poznańska ma w tej kwestii pełne poparcie większości mieszkańców. Nadto śmiem twierdzić, że spychanym do podziemia poznańskim artystom wyjść może to tylko na dobre - Marcin Muth w liscie do Gazety Wyborczej - Poznań.

Ostatnia chryja wywołana porachunkami wewnętrznymi w łonie matki naszej obywatelskiej wyciągnęła znowu na światło dzienne odwieczny poznański problem. Co zrobić z tą cholerną kulturą i sztuką? Do jedzenia to to się przecież nie nadaje. No i sprzedać trudno.

Taki artysta, jeden z drugim, do pięciu nie zliczy, osiedla nie zbuduje ani do Ligi Mistrzów nie awansuje. Inwestycja bez przyszłości. Niegospodarność w czystej formie. A jeszcze pyskuje. Jeszcze judzi. Bruździ i złorzeczy. Ładuje się ze swoimi imponderabiliami gdzie nie trzeba. Po pieniądze przychodzi, niezrozumiałe projekty robi, uczucia obraża i denerwuje normalnie jak nie wiem.

Ambicje młodego Wicka

Poszło tym razem o to, że niektórym artystom poznańskim podoba się Palikot, a niektórym politykom poznańskim się nie podoba. Nic ciekawego i nadzwyczajnego. De gustibus non est disputandum. Kilka osób się stuknęło w głowę, o co chodzi wiarusom z Ósemek. Kilka wyśmiało rozmagnetyzowany azymut moralny, koniec sprawy.

Koniec, gdyby nie ambicja młodego Wicka z Urzędu Miasta. Młody Wicek chciał się tylko komuś przypodobać. Znowu nic wielkiego. Skoro można się przypodobać, to trzeba. W przyrodzie nic nie ginie jak zen w pacierzu. No i nie ginęłoby dalej, gdyby się młody Wicek za kulturę nie zabrał.

Bo to, że Teatr Ósmego Dnia nie jest od tego, żeby mówić partii politycznej, kogo ma wyrzucać, a kogo nie, to pewnie i jest racja. Wolnoć, Tomku, w swoim domku. Ale to, że młodemu, niedoświadczonemu urzędnikowi z nadania politycznego nie wypada pouczać jak jakiegoś uczniaka osoby o bogatym dorobku artystycznym, zasłużonej dla kultury polskiej, to już jest po prostu zwykła poznańska kindersztuba.

Dni pechowego Wicka są pewnie policzone. Wojenka się skończy, kurz opadnie, a on się odnajdzie w Wodociągach albo zarządzie Radia Merkury. W końcu CV ma niezłe. Tyle że jak zauważył redaktor Danielewski ("Nie grajmy w szachy, wywróćmy szachownicę", "Gazeta", 4 sierpnia), nie o to chodzi, czy będzie taki Wicek, czy inny. Chodzi o to, że cały system zarządzania kulturą w mieście został zorganizowany tak, aby artystów do działania zniechęcić.

Artysta wyjeżdża, bo życie ma się jedno

Kiedy jesienią wróciłem z dwuletniego wojażu po krakowskich zbytkach, poszedłem z pierwszą wizytą do znajomej galerii. Prowadząca ją koleżanka właśnie pakowała walizy, bo wyjeżdżała do Warszawy. Tak jeszcze ją zapytałem, czy jest pewna, że nie warto tu próbować, ale powiedziała dość smutno, że życie się ma tylko jedno, a gabinetów urzędniczych jest zbyt dużo.

I potem tak już przez kilka miesięcy słuchałem smutnych opowieści młodych animatorów, artystów i zwykłych koneserów. O ich spotkaniach z urzędnikami w celu otrzymania jakiejkolwiek dotacji czy choćby uzyskania jasnych kryteriów ich przyznawania. O rozmowach z artystami już uznanymi, zaadaptowanymi do warunków, którzy radzili im siedzieć cicho i załatwiać sprawy zakulisowo. Ciszej jedziecie, dalej dotrzecie.

Niektórzy już dotarli. Nie dalej jak tydzień temu poeta Pasewicz wyemigrował do Krakowa. Za chlebem, bo Poznań miał jego starania w głębokim poważaniu. Kilku innych daje sobie jeszcze czas, gmera dalej, komponuje, pisze, maluje. Ale jak tylko ich jakiś Nowy Jork albo inne Koluszki zawołają, to się nie zawahają, bo wiedzą, że dla Poznania kultura i sztuka to jest niepotrzebny luksus. Zbędny mebel zabierający w saloniku miejsce, które mógłby zająć stół do bilardu.

Wyborcy nie potrzebują sztuki

Nie jest to jednak tylko problem władz miejskich. Sposób myślenia prezydenckiej ekipy oraz większości radnych jest dość wiernym odzwierciedleniem nastawienia ich wyborców. Oni nie potrzebują sztuki, którą ambitni artyści chcą im zaproponować. Przecież na wernisaże, spektakle, koncerty przychodzą stale te same osoby. Po roku można rozpoznać większość twarzy, nawet gdy się ma do nich słabą pamięć.

Z mapy Poznania znikają kolejne księgarnie, kina, lokale oferujące coś więcej niż rzutki i piwo. Nie dlatego, że ktoś je niszczy. Po prostu okazuje się, że nie ma na nie zapotrzebowania. Jak jest dwa-trzy tysiące ludzi zainteresowanych konsumpcją sztuki, to jest miejsce tylko na samizdat, wlepki i punk rock. Gdyby było nas kilkadziesiąt tysięcy, to można by już mówić o popycie.

Oczywiście niechlujne i bezczelne starania o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury wołają o pomstę do nieba. Zostały one podjęte w celach promocyjnych, a nie po to, by realnie coś w poznańskim życiu kulturalnym zmienić. Nie zaproponowano spójnej strategii, nie zagospodarowano potencjału poznańskich twórców, nie pokuszono się o wymyślenie śmiałej idei, która pozwoliłaby wejść Poznaniowi na europejskie salony.

Nie usprawiedliwia władz miasta to, że marazm nie jest wyłącznie ich dziełem, ale pochodną mentalności mieszkańców. Nikt bowiem nie kazał im startować akurat w tym konkursie piękności. Kultura jest taką dziedziną, w której, gdy się nie ma nic nowego do zaproponowania, to lepiej siedzieć cicho. Lepiej próbować organizować kolejne uniwersjady i zjazdy klimatyczne.

Pomieszanie z poplątaniem

Promocją starań o ESK 2016, podobnie jak innymi działaniami miasta, rządzi przypadek. Sprowadzi się do Poznania Ray Wilson, to bach go na outdoor. Bach mu płytę dotować. Bach go na wszystkie miejskie festyny. Potem zadziwieni konsumenci waty cukrowej nie mogą pojąć, co ten człowiek do nich śpiewa, i zachodzą w głowę, gdzie się podział Zbyszek Wodecki?

Albo okręt flagowy. Festiwal Malta. Idiom: Flamandowie, idiom: Flamandowie, idiom: Flamandowie. Co to jest idiom? Kto to są Flamandowie? To ci goście, co grali Felliniego na placu Wolności? I dlaczego na koniec grają wielki koncert państwo Dziewiątkowscy? Van Halen nie miał wolnych terminów? Jean Claude van Damme złamał nogę? Pomieszanie encyklopedii z poplątaniem, jarmarku i muzycznej corridy. Bełkot komunikacyjny.

Najmniej zabawne jest to, że nawet taka kulturalna pokraka jak to miasto może dziś zostać gwiazdą. Od tego są odpowiednie narzędzia. Włączy się PR-owego photoshopa, zaprosi kogo trzeba, gdzie trzeba i będzie stolica kultury jak ta lala. Skoro Euro 2012 może się odbyć na Ukrainie, to Poznań może być przez rok nowym Paryżem. Know how w końcu zobowiązuje.

Alternatywna rzeczywistość

Poznań w ostatnich latach przyjął formułę korporacyjnego zarządzania. W korporacji jest natomiast tak, że nieważne co się robi, ważne, żeby się odpowiedzialność rozmyła. Nikt się nie wychyla z rewolucyjnym pomysłem, bo a nuż mu ukradną albo przekręcą, wdrożą, a ewentualną klapę zwalą na niego. Korporacja działa sama dla siebie, trwa niezdolna do jakichkolwiek sensownych ruchów skierowanych na zewnątrz. Paraliżuje ją poczucie siły i brak motywacji. Wybiera się rozwiązania bezpieczne kosztem innowacyjności.

W korporacji Poznań nikt nie zauważa bogactwa, które jest na wyciągnięcie ręki. Nie zauważa kładących się jak Rejtan artystów w drzwiach magistratu. Nie próbuje się zrozumieć ich niewielkich w sumie potrzeb. Ba, nawet się nie szuka ludzi, którzy mogliby znaleźć z nimi wspólny język.

Jak zauważył redaktor Danielewski, władze miejskie nie mogą dobrze zarządzać kulturą, bo nie mają pojęcia, co to właściwie jest. Dopóki nie zatrudnią w swojej korporacji specjalistów, to będą się wozić między dyrektorem Kustosikiem z Teatru Muzycznego a operatywnymi menedżerami zachodnich gwiazd, gdy tymczasem pod bokiem będą dojrzewać i wyfruwać w świat talenty miejscowe, wcześniej zauważane przez redaktorów z Warszawy, niż decydentów z Poznania.

Bo jedno trzeba mieszkańcom i urzędnikom poznańskim oddać. Ich obojętność i gruboskórność zdaje się wpływać na artystów mobilizująco. To, że nie jesteśmy kompletnym zaściankiem na mapie kulturalnej Polski, zawdzięczamy ludziom, którzy często za własne pieniądze, wbrew panującym konsumpcyjnym trendom, starają się ożywiać miasto swoimi pomysłami. Często kompletnie anonimowi dłubią w swoich mieszkaniach, piwnicach, strychach jakieś płyty, rzeźby, książki. Wysyłają je potem w świat i często wyjeżdżają ich śladem, aby wrócić w glorii artystów spełnionych. Ta alternatywna rzeczywistość, gdzie nikt z poznańskich urzędników zdaje się nie zaglądać, jest chyba jedyną nadzieją miasta na trwałą zmianę mentalności poznańskiej.

* Marcin Muth - filozof, felietonista portalu Niedoczytania.pl, autor odcinkowej powieści internetowej publikowanej na www.warzywo.blogspot.com, publikuje też w tradycyjnych pismach literackich, jest dyrektorem kreatywnym w agencji reklamowej

***

Czekamy na opinie

Tekst Marcina Mutha to kolejny głos w debacie o poznańskiej kulturze. Czy miasto potrzebuje kulturalnej rewolucji? Piszcie: czytelnicy@poznan.agora.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji