Osoby

Trwa wczytywanie

Stanisław Janicki

STRAŻNIK PAMIĘCI
(wspomnienie niezwykle subiektywne)
5 września 2007 zmarł Stanisław Janicki, społecznik, strażnik pamięci, skromny człowiek oddany kulturze Szczecina. Miał 85 lat. Dramatyczne okoliczności jego śmierci sprawiły, że pozostawił nas bez możliwości odkrycia wielu jemu tylko znanych tajemnic. Jego mieszkanie spłonęło doszczętnie a wraz z nim cały dobytek. Pan Stanisław umarł z powodu ogólnego materialnego niedostatku, braku należytej opieki i miłości, a pożar był tylko tego następstwem, rzec by można - nieuniknionym. Jeśli zatem z utraconego po nim majątku warto czegoś żałować, to dokumentów, które przez lata w mieszkaniu zgromadził, a których fragmentami od czasu do czasu mnie zaskakiwał. Chyba, że o czymś nie wiem, chyba że zdążył je komuś przekazać, w co jednak wątpię, znając jego pełną nieufności naturę.
Niektóre z tych dokumentów pokazywał mi w oryginale, niektóre pozwalał kopiować, skrupulatnie pilnując zwrotu. O istnieniu innych dowiadywałem się z referatów i artykułów okolicznościowych, które napisał i odczytywał na inicjowanych przez siebie spotkaniach poświęconych "odkrywaniu tajemnic szczecińskiej kultury". Niektórymi mnie obdarowywał, co traktowałem jako wyraz szczególnego zaufania. Dzięki temu kilka maszynopisów zachowało się w moim archiwum. Teksty te stanowią nie tylko wiarygodne źródło faktograficzne, zawierają także bardzo celne spostrzeżenia dotyczące zaniedbań i zaniechań, a często głupoty w otoczeniu administracyjno-politycznym kultury Szczecina.
Dokumenty, utracone najprawdopodobniej na zawsze, utrwalone były na rożnych nośnikach, taśmach magnetofonowych, drukach okolicznościowych i wycinkach prasowych, zdjęciach z koncertów, spotkań, spektakli i prób, a także na oryginalnych dokumentach społecznych inicjatyw, w które był zaangażowany. Tego już nie ma.
POZOSTAŁA PAMIĘĆ.
O panu Stanisławie trzeba powiedzieć, ze nie był człowiekiem łatwym we współpracy. O takich ludziach mówi się na ogół, że mają trudny charakter. Tymczasem pan Stanisław był solistą. Rzecz w tym, że tworzył projekty przekraczające granice jego możliwości, wymagające pracy zespołowej oraz potencjału organizacyjnego i nakładów finansowych. Brakowało mu jednak charyzmy. Nie był przygotowany do roli lidera. Jego powierzchowność nie przyciągała i nie pociągała, ale też nie odpychała. Był więc skazany na współpracę i zarazem niezdolny do niej. Takim go zapamiętałem. Poznałem go przed niemal 30 laty, gdy przychodził na Mariacką, do Klubu Stowarzyszenia PAX, w którym wówczas pracowałem. Był drobnej budowy ciała, niepozorny, ubrany zawsze w ciemny garnitur, z koszulą, pod krawatem, znoszony już nieco płaszcz i kapelusz, i trzymając wysłużoną skórzaną teczkę z dokumentami, stawał z boku, nieśmiało, dyskretnie. Czekał cierpliwie aż będę mógł poświęcić mu czas. Nigdy się nie rozsiadał, raczej przysiadał skromnie i tylko na tyle, ile wymagała sprawa z którą przyszedł. Po chwili okazywał, że gdzieś się spieszy.
Miał dobre pomysły, podejmował się spraw, których znaczenia inni nie dostrzegali. Wiele z nich udało się zrealizować, lepiej lub gorzej, z nim lub bez niego. Kilkakrotnie wycofywał się ze współpracy. Gdy widział, że zasiana przez niego idea, w realizacji odbiega od pierwotnego pomysłu, nie mógł się z tym pogodzić. W takich sytuacjach nigdy nie podnosił głosu. Dyskretnie, aczkolwiek stanowczo, strofował mnie po ojcowsku: - Panie Ryszardzie! Tak nie można, i nieoczekiwanie znikał z pola widzenia, czasem na kilka miesięcy, by równie nieoczekiwanie pojawić się z nową ideą. I choć zadra z przeszłości gdzieś tam jeszcze się w nim tliła, nie wracał taktownie do tamtej sprawy.
Powitany pytaniem o przyczyny nieobecności, poważniał i odpowiadał wymijająco, zagadkowo, okrywając cel podróży "w ważnych sprawach" nimbem tajemnicy. Zaraz też chętnie zmieniał temat i ożywiony, z uśmiechem opowiadał o swoich kolejnych projektach. Mówił jednak w sposób utrudniający zrozumienie, cicho, zawile, urywając myśli. Musiałem go dość długo dopytywać, by w pełni zrozumieć jego intencje. Znakomicie za to operował słowem pisanym.
ZANIM GO POZNAŁEM
Pochodził ze Lwowa. Do Szczecina przyjechał w 1947 roku z Krakowa, gdzie wedle wypełnionego własnoręcznie kwestionariusza osobowego, ukończył Liceum Spółdzielczo-Handlowe. Do 1949 pracował w charakterze urzędnika. W Szczecinie uczył się śpiewu i gry na fortepianie. W cytowanej już ankiecie podał, iż w 1956 w PWSM w Sopocie zdał "uproszczony egzamin dyplomowy dla nauczycieli szkół muzycznych w sekcji śpiewu solowego". W latach 1949-1953 był chórzystą w zespole Rozgłośni Polskiego Radia w Szczecinie, później instruktorem artystycznym w Związku Zawodowym Pracowników Kultury, nauczycielem muzyki w Społecznym Ognisku Artystycznym.
Zanim go poznałem angażował się w przeróżne inicjatywy, najczęściej związane z muzyką. Działał m.in. w Związku Śpiewaczym Pomorza Zachodniego, w latach sześćdziesiątych współorganizował w Zamku Książąt Pomorskich Studio Małych Form Operowych i marzył o powstaniu w Szczecinie Opery. Wcześniej, wiosną 1956 roku brał udział w przygotowaniu pierwszej po wojnie szczecińskiej premiery operetkowej przez amatorski zespół w sali teatralnej Klubu ZBM. W wystawionym wówczas "Domku trzech dziewcząt" F. Schuberta, w reżyserii Zbigniewa Krężałowskiego i pod kierownictwem muzycznym Zdzisława Króla, wcielił się w postać Andrzeja Brunedera. Pracę zespołu nad tym epokowym w historii miasta wydarzeniem opisał po 25 latach na łamach "Kuriera Szczecińskiego".
Nie zabrakło go także jesienią 1956 roku w zacnym gronie założycieli Towarzystwa Miłośników Teatru Muzycznego, które powołało do życia Operetkę Szczecińską, poprzedniczkę dzisiejszej Opery na Zamku. W zespole chóralnym Operetki Szczecińskiej pracował w latach 1956-1959 i - jak wspomina Lech Smereczyński, artysta chóru a później także solista tego teatru - śpiewał niezłym basem. Był też inspektorem chóru, nadużywającym w sytuacjach kłopotliwych powiedzonka "pieska jego niebieska". Był ciepły, koleżeński, życzliwy, uczynny, i uczciwy. A jednocześnie w sprawach osobistych niezaradny. Zresztą nie był zbyt wylewny i o swoich sprawach raczej się kolegom nie zwierzał.
Gdy go poznałem był nieformalnym strażnikiem grobów artystów, pedagogów i takich jak on społeczników pochowanych na szczecińskim Cmentarzu Centralnym. Pozostawał pod urokiem Jana Berenta, z którym prowadził nocne rozmowy. Cenił Berenta szczególnie za spektakularne wystąpienie w obronie opery w styczniu 1967 roku w Klubie "13 Muz", przeciw poglądom krytyka muzycznego Bogdana A. Jankowskiego. W czasie tego wieczoru Jankowski dowodził, że z punktu widzenia estetyki, pozytywne znaczenie ma upowszechnianie muzyki operowej a nie opery w pełnej formie, gdyż opera propaguje przede wszystkim wadliwe sformułowania językowe a sama sceneria rozprasza możliwość słuchania.
Któż z nas pamiętałby taki incydent dłużej jak 7 dni? Pan Stanisław zapamiętał go na całe życie. Potrafił wykazać związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy wystąpieniem Berenta i dotacją Ministerstwa Kultury na rozpoczęcie budowy teatru operowego w Szczecinie. Oto tajemnica - pisał w lipcu 1983 roku w 15 rocznicę śmierci pana Jana - dlaczego tak uroczyście obchodzimy każdego roku rocznicę śmierci Jana Berenta i składamy kwiaty pamięci i wdzięczności na grobie Jego i Jego Małżonki Emilii. A pięć lat wcześniej, wykorzystując świadectwo życia Berentów, założył Komitet Pamięci Pionierów Szczecińskiej Kultury.
KOMITET PAMIĘCI
Tak zaczęła się nasza współpraca. Na spotkanie do PAX-u przyprowadził sojuszników swojej idei, Stanisława Laguna, Michała Kłyma, Wincentego Wesołowskiego i szybko dałem się im przekonać do wspólnych projektów wydobywających z mroków zapomnienia ważne wydarzenia i tworzących je ludzi. Wkrótce pozyskaliśmy nowych sojuszników i były to osoby znaczące dla miasta (Jerzy Brinken, Stanisław Dowlasz, Bogdan Frankiewicz, Władysław Garczyński, Bronisława Kaczor, Zygmunt Łuczak, Edward Newada, Halina Nowacka-Durnasiowa, Zdzisław Surowiecki, Witold Szczepaniec, Jerzy Ścisłowski, Stanisław Telega, Zofia Tokarzewska i wielu innych). Komitet prowadził regularną działalność, zinwentaryzował i otoczył opieką groby osób zasłużonych dla Szczecina, wiele z nich chroniąc przed zniszczeniem, fundując tablice nagrobne na grobach Jana Berenta, Franciszka Gila, Ady Kalińskiej-Pichel, Eustachego Kojałłowicza, Heleny Larys-Pawińskiej, Hugo Lemcke, Niny Rydzewskiej. Staraniem Komitetu ukazał się też w 1988 pierwszy polski przewodnik po Cmentarzu Centralnym w Szczecinie. Ochroniliśmy przed likwidacją groby aktorów, pisarzy, pedagogów, muzyków. A jednocześnie organizowaliśmy spotkania i wystawy popularyzujące ich dorobek. To głównie z inspiracji pana Stanisława przypomnieliśmy sylwetki Jana Berenta, Stefana Gościniaka, Ireny Ciring-Dołgowej, Michała Prawdzica-Laymanna, Władysława Górzyńskiego, Tadeusza Müllera, zespołów radiowych "Fala" i "Trymer".
EPILOG
A potem drogi moje i pana Stanisława się rozeszły. Mnie pochłonęły nowe wyzwania zawodowe i odtąd spotykaliśmy się niemal wyłącznie na pogrzebach naszych współpracowników, naszych przyjaciół. Wiele już było tych pogrzebów. Teraz zapewne pan Stanisław, razem z naszymi przyjaciółmi, aktywnie działa w Boskim Komitecie Pamięci.
- Ryszard Markow

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji