Artykuły

Kapitalna katastrofa

"Romulus Wielki" w reż. Krzysztofa Zanussiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Kalina Zalewska w Teatrze.

Pierwsze spektakle "Romulusa Wielkiego" świadczyły o artystycznej porażce Polonii. Tylko udział Janusza Gajosa i specyfika tego teatru, obleganego przez widzów, ratowały przedsięwzięcie. Co prawda reakcja publiczności, podrywającej się po spektaklu do stojących owacji, była jak zwykle entuzjastyczna, ale dla bardziej krytycznych widzów stało się jasne, że Krzysztof Zanussi nie poradził sobie ze sztuką Dürrenmatta. Jej wdzięk, wynikający z prowadzenia inteligentnej, a zarazem dowcipnej rozmowy, zupełnie wyparował ze sceny. Czołowy przedstawiciel polskiego salonu okazał się nieczuły na rezonerski dialog i jego niuanse. Rysując swojego "Romulusa" grubą kreską, jednocześnie na siłę go uaktualnił, co popchnęło rzecz w kierunku kabaretu. Oryginalna idea autora, który już sześćdziesiąt lat temu świadomie mieszał teatralne gatunki, tworząc tragikomedie, płynęła z przekonania, że solenna tragedia jest we współczesnym świecie niemożliwa. Reżyser najwyraźniej uznał, że obecnie niemożliwa jest nawet tragikomedia, gatunek, w dobie sitcomów, zbyt finezyjny.

W spektaklu mowa więc o emeryturach pomostowych, minister wojny, posługujący się patriotyczną retoryką, ma na tarczy wypisane "Ty dziadu!", a minister spraw wewnętrznych jest obnoszącym się ze swoją skłonnością pederastą. Nie chodzi o to, żeby uwspółcześniające zabiegi miały być u Dürrenmatta niemożliwe, bo autor sam je stosuje, a tekst sztuki zachęca do żywej rozmowy z widzem, jednak schlebianie gustom szerokiej publiczności pociągnęło całość w dół. W tej sytuacji nie dziwi, że władca wschodniego Cesarstwa zaciąga z rosyjska, a barbarzyńcy, ubrani w czarne skórzane uniformy motocyklowego gangu i hełmy z bawolimi rogami, nie tyle mówią, co ryczą po niemiecku. Minister wojny jest w spektaklu kompletnym idiotą, który z uporem powtarza, że jedynym ratunkiem jest totalna mobilizacja, zaś minister spraw wewnętrznych, odpowiednio ośmieszony, zajmuje się paleniem archiwów i "przygotowywaniem podstaw prawnych dla przeniesienia Cesarstwa na Sycylię". Patrioci u władzy zostali więc napiętnowani. Zanussi oszczędził tylko przybywającego z niewoli Emiliana, człowieka czynu i idei zarazem, narzeczonego córki cesarza, który i w tekście, i w spektaklu prowadzi z nim gorący spór. Postać ideowego bohatera to jedyna w przedstawieniu rola grana serio, funkcjonująca niczym cytat z polskiej historii. Tymczasem na herolda nowych czasów, podobnie jak u autora, wyrasta obrotny producent spodni, który dorobił się fortuny i może kupić oba walczące ze sobą imperia.

Ta interpretacyjna rama stworzyła kontekst dla działań Romulusa, władcy, który neguje otaczający świat, oscylując między postawą błazna i mędrca. Niezwykle trudno jednak grać kogoś takiego w rzeczywistości operującej z gruba ciosanymi postaciami, o kabaretowym lub stereotypowym szlifie, odwołującej się do najprostszych skojarzeń widowni. Co za sztuka być wówczas mędrcem? W jaki sposób grać błazna, skoro w użyciu są grubsze żarty? Trudno być Romulusem w teatrze bulwarowym, a taką konwencją operuje - kto by się spodziewał - spektakl Zanussiego. Bohater i jego motywy muszą ulec spłaszczeniu, podobnie jak przesłanie spektaklu. Pozostaje ono na poziomie, na którym funkcjonuje sceniczny świat. I tak się niestety dzieje, choć Janusz Gajos robi, co może.

Romulus, który sabotuje aktywność Cesarstwa, bo nie zgadza się z dotychczasowymi metodami sprawowania władzy, uznając osiągnięcia swojej ojczyzny za jej faktyczne klęski, przekształcił się więc w pacyfistę i przeciwnika silnego państwa, akurat na dzisiejsze czasy. Z filozofa na tronie i człowieka kwestionującego swoją epokę stał się miłym, starszym panem kochającym swoją córkę, za to nie lubiącym sprawowania władzy. Politykiem o ludzkiej twarzy, bardzo dziś pożądanym, któremu jakoś tak się układa, że nie ponosi odpowiedzialności za swoje czyny. Miłość do dziecka ocala go zresztą przed sprzedaniem Rzymu w zamian za rękę córki. Gdyby nie ona, grzech patriotycznie nastawionego dworu, wyczekującego takiego właśnie ocalenia ojczyzny przed barbarzyńską inwazją, poszedłby na konto bohatera. Czułość wobec córki została bowiem tak uwypuklona, że łatwiej uwierzyć w ojcowską miłość niż w to, że bohater rzeczywiście dąży do rozwiązania imperium. To drugie dzieje się jakby siłą inercji - Odoaker nie chce zabić Romulusa i zostać cesarzem, zostaje więc królem Italii, rozwiązane na drabinie Cesarstwo ulega likwidacji, a tytułowy bohater idzie na emeryturę, i to raczej nie pomostową, z prawem użytkowania willi w Kampanii. Całkiem nieźle, zważywszy na sytuację i fakt, że tratwa z Emilianem i malowanymi patriotami, którzy być może organizowaliby jednak jakiś opór, zatonęła. Niestety można i tak zrozumieć to, co dzieje się na scenie, bo reżyser sam podsuwa te tropy. Może też dlatego po dwóch tygodniach od premiery, kiedy do spektaklu słusznie wprowadzono poprawki, nie wspominano już ani o willi, ani o losie uciekinierów. Została sama emerytura.

Zapewne polemika ze stylem sprawowania władzy - apologia jednych, wyszydzenie drugich - nie była jedynym powodem powstania przedstawienia w Polonii. Krzysztof Zanussi mówił w wywiadach o upadku europejskiej kultury, podcinającej korzenie, z których wyrasta, bo pozwalającej sobie na cynizm i nihilizm. Romulus byłby więc kimś, komu udaje się przed tym obronić, w przeciwieństwie do patriotów kupczących ideałami, jak ambitna cesarzowa czy ograniczeni ministrowie, nie wspominając o władcy wschodniego Cesarstwa. Reżyser wrzucił w ten sposób do jednego worka bardzo różnych bohaterów, zrównując polskich tradycjonalistów z totalitarnym Wschodem, opcje zazwyczaj pozostające w stanie wojny, przyznał natomiast rację dwóm antagonistom - Emilianowi i Romulusowi. Temu, który jest gotów umrzeć za ojczyznę, i temu, który ją sabotuje, skoro okazała się żądna przemocy i krwi. Ten pierwszy jest bohaterem z rodzimej przeszłości, drugi ma stanowić wzorcowy model współczesnego Europejczyka. Przez to zrównanie Zanussi wskazuje, że przyszłość kontynentu będzie się decydować w polemice między reprezentowanymi przez nich racjami, czyli opowiada się za nowoczesnością pamiętającą o własnej przeszłości. Jak by to określiła profesor Maria Janion - do Europy tak, ale razem z naszymi umarłymi. Kłopot w tym, że ta idea wykładana w teatrze bulwarowym ulega takiemu samemu uproszczeniu jak postać Romulusa.

Kalina Zalewska - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST. Pracownik redakcji Teatru Telewizji. Współpracuje z miesięcznikiem "Teatr", publikuje także w "Dialogu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji