Artykuły

Zwalniam kobiety z planu

- To jest narkotyk. Nie znam chyba nikogo, kto - jeśli zdołał w tym zawodzie zaistnieć choćby połowicznie, porzucałby go. Uprawianie aktorstwa wprowadza w stan euforii, a za tym się tęskni - mówi ADAM FERENCY, aktor Teatru Dramatycznego w Warszawie.

FOYER: To prawda, że aktor zawsze dochodzi do etapu, w którym nie wystarcza mu granie?

ADAM FERENCY: moim przypadku było inaczej . To nie suma doświadczeń aktorskich i nagłe pragnienie, by pójść dalej... Zaraz po ukończeniu PWST rozpocząłem zajęcia ze studentami. Prowadziłem je długo, aż do początku lat 90. Potem przestałem, mniejsza o to, z jakich powodów. W pewnym momencie zacząłem odczuwać ten brak kontaktu z uczniami, do którego zdążyłem przywyknąć. Reżyseria daje jakąś namiastkę tych relacji, zwłaszcza gdy reżyseruje aktor.

F: Rozmawiamy tuż po premierze Ibsena w Teatrze Dramatycznym, w pańskiej reżyserii. Chwalą pana...

AF: A ja po raz kolejny po wyreżyserowaniu spektaklu dochodzę do wniosku, że to straszliwa męka. Zajęcie tak wyczerpujące, że nie potrafię nawet pomyśleć, że jeszcze się go podejmę. Przygotowaliśmy coś w rodzaju kolażu kilku sztuk Ibsena. To przedstawienie zwieńczające cały cykl warsztatowy prowadzony wcześniej w Teatrze Dramatycznym dla młodych tłumaczy. Próbowaliśmy odpowiedzieć sobie, czy nie wystawia się u nas Ibsena, bo tekst się zestarzał, czy też zestarzał się język tłumaczy. I okazało się, że chyba to drugie, bo młodzi przetłumaczyli Ibsena tak przekonująco, że zrobiliśmy przedstawienie. I właśnie teraz ja, reżyser, odchorowuję ten fakt. Mimo że jestem zadowolony z tego, co zrobiliśmy.

F: Współczuje pan reżyserom?

AF: Nie, bo znam wielu takich, którzy reżyserują na okrągło i odczuwają wyłącznie frajdę, i nawet nie czują zmęczenia.

F: Gdy aktor nagle staje po tej drugiej stronie, tych, którym dowodzi? Nie ma poczucia schizofrenii?

AF: Ja nie mam. Myślę, że jednak łatwiej, ponieważ doskonale wiem, co czują, czego obawiają się koledzy aktorzy. Na pewno bliżej nam do siebie. Bywa, że aktor i reżyser nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Ja mam łatwiej. Ale tez tak nie do końca... Bo też dlatego, że więcej rozumiem, mam trudności z egzekwowaniem decyzji. Reżyser, który nie ma takich doświadczeń, bez oporów przerywa aktorowi, gdy ten próbuje wykreować coś wbrew jego wizji... Ja tego nie potrafię, dobrze wiem, jakie to dla aktora bolesne, jakie spustoszenie czyni w jego świecie. No i sam na tym tracę, bo jeśli mu nie przerwę, nie osiągam zamierzonego efektu.

F: Jednak jest coś ze schizofrenii w tych rozterkach...

AF: Być może... Może właśnie dlatego każdy spektakl, który reżyseruję, muszę odchorować. A nie reżyseruję tak wiele przecież... Nie mam przygotowania filologicznego i niezbyt sprawnie poruszam się w rejonach dramaturgii. Mimo że sporo czytam. Dlatego wybór utworu, który byłby nie tylko uniwersalny, ale i czytelny dla dzisiejszego widza, to zawsze jest dla mnie problem. No a potem - pomijając dylematy obsadowe i poszukiwanie najodpowiedniejszej dla tej właśnie sztuki przestrzeni, na której najlepiej by ona "zagrała", muszę poradzić sobie z podstawowym moim problemem - przezwyciężyć wrodzone lenistwo.

F: Ciekawe, że o lenistwie mówią zwykle najbardziej utalentowani aktorzy. Kokieteria ?

AF: W moim przypadku na pewno nie. Proszę mi wierzyć, naprawdę jestem potwornym leniem, pracuję tylko wtedy, gdy muszę.

F: Mimo to fen rodzaj aktorstwa, jaki pan reprezentuje - perfekcyjny, cyzelowany, upodabnia pana do Tadeusza Łomnickiego. Przez wielu jest pan postrzegany jako jego następca,

AF: Noo, to porównanie dla mnie szalenie nobilitujące, ale chyba na wyrost. Ja nawet nie mówię już o skali talentu, jaki on posiadał, bo to osobna sprawa. Mówię o tym, że Łomnicki był tytanem pracowitości. Potrafił spędzać całe dni, a nawet tygodnie nad jedną frazą tekstu, jeśli uznał, że nie wygłasza jej tak, jak podpowiada mu intuicja. Pracował w sposób absolutnie heroiczny. Ja - wręcz przeciwnie. Jeśli mam poczucie, że coś mi nie wychodzi, zwyczajnie to porzucam i biorę się za coś innego. Myślę, że byłoby wręcz nieprzyzwoitością czy nadużyciem porównywanie mnie z nim. Ale nie ukrywam, że przywoływanie jego nazwiska w kontekście mojej osoby sprawia mi przyjemność. To niezwykle ważna postać w moim życiu i jego wpływ na moją zawodową świadomość był ogromny. Był nie tylko genialnym artystą, ale także moim nauczycielem, pierwszym dyrektorem teatru, u którego zagrałem pierwszą dużą rolę... Mógłbym jeszcze długo tak wymieniać.

F: Mówi się o nim, że był aktorem totalnym.

AF: Na pewno miał jedną cechę, której chyba nikt ze znanych mi aktorów nie miał - nieprawdopodobną łatwość metamorfozy. I nie tylko w sposób fizyczny upodobniał się do granej postaci. On zmieniał swoją psychikę w zależności od roli, jaką właśnie grał. I poza sceną, w prywatnym życiu: każdą nową postacią stawał się kompletnie innym człowiekiem. Ci, którzy go znali, wiedzą, że nigdy nie było wiadomo, czy właśnie ćwiczy kolejną rolę, czy też to już prawdziwe życie... Czy mówi serio, czy może znowu coś "próbuje". Te dwa światy u niego się przenikały.

F: To musiało być potwornie męczące.

AF: Było. Należało mieć się cały czas na baczności... Do tego - jak wiadomo - Łomnicki był emocjonalnym wulkanem... Jego słynne ataki furii wielu przerażały. Dlatego ludzie mieli do niego ambiwalentny stosunek - kochali go i nienawidzili jednocześnie. Miłość i uwielbienie mieszały się z autentycznym strachem.

F: W pana myśleniu o zawodzie, jak u Łomnickiego, zwraca uwagę nieużytkowe traktowanie aktorstwa. Wolny rynek zdominował dziś kulturę, słowo "misja" ma jeszcze rację bytu?

AF: Szczerze mówiąc, chyba teraz dopiero nabrało właściwego sensu. Aktorstwo teatralne, które nie daje ani popularności, ani tym bardziej pieniędzy - to już tylko misja. W teatrze zajmujemy się uprawianiem aktorstwa dla niego samego i rozwojem osobowości. A to zajęcia niszowe. Ja co prawda uważam, że innej drogi nie ma, że tylko tutaj odkrywa się cały sens tego zawodu. Ale można mieć inny pogląd.

F: Można prowadzić teleturniej albo reality show, albo bale dla biznesmenów...

AF: Też. Dzisiaj aktorem może być absolutnie każdy. Panienka wzięta z ulicy do roli w telenoweli, natychmiast zostaje aktorką. W końcu, skoro jest popularna... Po co dziś komu szkoła teatralna.

F: Niedawno przy nazwisku Przemysława Salety przeczytałam: bokser i aktor... Mignął w tle na planie jednego filmu...

AF: No właśnie. Dlatego mówię, że w teatrze dzisiaj pisze się wiersze... Uprawianie aktorstwa w tym miejscu, to tworzenie poezji - nikt nie myśli o tym, że będzie ją czy czytać 100 tys. ludzi. Wiadomo, że przeczyta tysiąc czy dwa. Dziś myśli się o tym zajęciu jako o czymś bardzo elitarnym, adresowanym do małej grupy ludzi.

F: Ale pan i tak przedkłada je nad inne.

AF: Może właśnie dlatego? Zawsze wolałem teatr. Miałem co prawda takie okresy, że grywałem sporo w filmie i w telewizji, ale zawsze myślałem z przyjemnością o powrocie do teatru. Zęby oczyścić się wewnętrznie po tym wielkim pośpiechu, zastanowić, co się zyskało, co straciło. W teatrze jest - przepraszam, powinien być - czas na spokojną autorefleksję, a to ważne w tym zawodzie. Na doskonalenie się. W telewizji, w kinie, coś się zagra i to jest już zaklęte w obraz. Zostaje. Można zrobić parę dubli, ale potem trzeba to zamknąć do puszki i koniec. Ale za to można dowolnie coś zmontować, wyciąć, skrócić.

F: ...czyjąś matą role z filmu wyrzucić...

AF: To zawsze można. Ale o tym, by cokolwiek udoskonalić, nie ma już mowy, to znaczy aktor już nic nie może. W teatrze wciąż się coś poprawia, szlifuje, zmienia. Pierwsze, dziesiąte, dwudzieste i setne przedstawienie to całkiem różne wydarzenia. I to jest fantastyczne.

F: Film ma inne atuty. Kamera rejestruje każdy szczegół, drobny gest, mimikę twarzy, pozwala na wygranie najdrobniejszych niuansów.

AF: Ale zawsze rejestruje tylko jakiś wycinek historii. Potem następny i jeszcze następny... W teatrze za każdym razem można zagrać całość, za każdym razem wygrywa się jakiś ludzki los. Od A do Z.

F: Oglądam pana zarówno w klasycznych spektaklach w Dramatycznym,jak i u Warlikowskiego czy Jarzyny. Woli pan teatr tradycyjny czy awangardowy?

AF: To nie jest kwestia doboru repertuaru. Zdarza się, że ktoś wystawia klasykę w sposób bardzo tradycyjny i daje plamę, a ktoś wystawiając Szekspira, każe jeździć na wrotkach i ma się poczucie, że jest OK. Zawsze miałem potrzebę bliskiego kontaktu z młodymi. Stąd moje pedagogiczne zapędy. Z Krzysiem Warlikowskim lubię pracować dla niego samego, choć nie zawsze jego spektakle do końca rozumiem... Czasami jest tak, że ma się ochotę zagrać coś całą gębą, tak od ucha do ucha... Przykleiłby sobie wtedy człowiek wąsy, zaszalałby... ale młodzi nie dadzą. Zawsze chętnie wchodzę też w kameralne projekty. Teraz na przykład pewnie przyjmę propozycję Janusza Kijowskiego i zagram w olsztyńskim teatrze w "Ławeczce" Gelmana. Mam sentyment do tego miasta. W ogóle lubię gdzieś wyjechać, coś zrobić poza Warszawą. Z przyjemnością wspominam choćby pracę w Gdyni. Nie tylko reżyserowałem tam "Śmierć komiwojażera", ale też przez trzy letnie sezony grałem Trigorina w "Mewie" Czechowa. Sztuka była wystawiana na plaży, na Scenie Letniej Teatru Miejskiego. Scena zbudowana jest w ten sposób, że dotyka morza. W sztuce jest fragment, w którym Trigorin bierze łódkę i wypływa na morze. Czemu więc nie wykorzystać nadzwyczajnych warunków? Między drugim a trzecim aktem wypływałem więc w morze. Dopiero gdy przyszła większa fala, trzeba było ten pomysł zarzucić, bo mógłbym na przykład nie wrócić na trzeci akt.

F: Efekty pozaartystyczne na pewno przyćmiłyby sam spektakl...

AF: Z całą pewnością. Najzabawniejszy epizod przydarzył mi się jednak w Krakowie w Teatrze Stu, gdzie odbywała się premiera jednoaktówki Brejdyganta "Hitler" . Nagle okazało się. że gdy założę perukę i wąsy, to jestem bardzo do kanclerza podobny. Pamiętam nawet dzikie przerażenie w oczach pani sprzątaczki, gdy niespodziewanie wyskoczyłem z garderoby. Po premierze rozmawiałem z dziennikarką krakowskiej telewizji, która zadała mi pytanie: "Jakie to uczucie grać takiego potwora?". Na co ja stwierdziłem, że go bardzo polubiłem. Na to moja rozmówczyni woła: "Kamera stop", po czym zwraca się do mnie oburzona: , Jak to pan polubił? A Oświęcim? A krematoria?". Więc ja zdziwiony odpowiadam, że nie gram ani Oświęcimia, ani pieca, tylko człowieka, który się kocha w swojej siostrzenicy. I współczuję mu. Wywiadu nie dokończyłem, bo dziennikarka nie rozumiała, o czym mówiłem. Ja o roli, ona o Hitlerze.

F: Pracował pan z zespołem Dramatycznego nad "Sinobrodym". Miał zagrać rolę tytułową. Projekt upadł na dobre ?

AF: Niechętnie o tym opowiadam, ale wypada powiedzieć: po prostu nam nie wyszło. Tak czasami bywa. Zwyczajnie nie daliśmy rady tej sztuce. Ona tylko pozornie nie była skomplikowana. Ten tekst trafił w moje ręce wcześniej. I wtedy ta sztuka bardzo mi się podobała. Tyle że nawet przez myśl mi nie przeszło, że główną rolę miałbym zagrać właśnie ja. Potem Tomek Wysocki zwrócił się do mnie z taką propozycją. Uznałem, że pomysł jest absolutnie chory. Po długich rozmowach przekonał mnie do tego, ale dziś już wiem, że nie powinienem był ulec. Należało zawierzyć intuicji, która podpowiadała mi: "To nie jest rola dla ciebie".

F: Dlaczego?

AF: Tego pani nie powiem. Bo nie wiem. Czasami nie trzeba pytać: dlaczego?... Takie rzeczy aktor po prostu wie. Czułem to i, niestety, miałem rację. Jakbym grał wbrew sobie... Zresztą chyba nie tylko ja miałem to uczucie.

F: Jak radzi sobie aktor z taką sytuacją? Przechodzi nad tym do porządku dziennego? Czuje się o coś uboższy? Cierpi?

AF: Cena, jaką się za to płaci jest ogromna. Ja naprawdę każdego ranka, budząc się we własnym łóżku, a nie w domu wariatów, z zakratowanymi oknami i pod opieką psychiatrów, jestem niezmiernie zdziwiony... Każdego ranka

F: Ale mimo tych kosztów rzadko się zdarza, by ktoś ten zawód porzucał na rzecz, spokojnego życia.

AF: Bo to jest narkotyk. Nie znam chyba nikogo, kto - jeśli zdołał w tym zawodzie zaistnieć choćby połowicznie, porzucałby go. Uprawianie aktorstwa wprowadza w stan euforii, a za tym się tęskni. A jeśli jeszcze ktoś uwierzy, że ma w sobie coś z demiurga, który jest w stanie porwać ludzi, oszołomić, rozbawić, doprowadzić do płaczu, za nic w świecie z tego n zrezygnuje. Wręcz zaczyna mieć poczucie boskości... Kto powie: nie, ja nie chcę być Panem Bogiem. Mimo że to tylko złudzenie, całe to poczucie władzy, panowania nad innymi. To jest zresztą bardzo niebezpieczne, jeśli ktoś naprawdę w to uwierzy...

F: Jeszcze większe poczucie władzy ma reżyser. Reżyserowanie to przecież manipulacja cudzymi emocjami. Skrajny przykład - kino Larsa von Triera. Genialne, ale pokazujące widzowi: Popatrz co z Tobą robię!

AF: Nie znoszę go. Mógłby wziąć siekierę i go zabić.

F: Jak na łagodnego człowieka reakcja dość gwałtowna. Aż tak?

AF: Aż tak nie znoszę chamskiego wręcz brania za mordę widza. To już ten stopień manipulacji, który mnie obraża. Widzowi potrzeba więcej swobody, marginesu, miejsca na wyobraźnię, a nie łopatologicznego wymuszania emocji. Nie lubię dosłowności. Znacznie bliższe jest mi takie poetyckie dno, gdzie odchodzi się od realności, od opowiadania wprost.

F: Na przykład Jan Jakub Kolski?

AF: Na przykład. Ten typ wrażliwości, jaki ma Janek, jest mi bardzo bliski.

F: Patrząc na pana w roli Gombrowicze w jego "Pornografii" myślałam, Że urodził się pan, by grać takie role. Tymczasem zwykle...

AF: ...Gram szwarccharaktery i kompletnych łajdaków. Tylko Janek Kolski i teraz jeszcze pani uznają, że jestem przekonujący jako pisarz intelektualista. Teraz, jeśli projekt dojdzie do skutku, w filmie "Jasmin" zagram przeora. Po tylu złoczyńcach to naprawdę niezwykłe przeżycie.

F: Jest pan obok Henryka Talara aktorem najchętniej obsadzanym w takich rolach.

AF: Publiczność nas nawet myli. Mnie biorą za niego i odwrotnie. Był taki okres, że innych propozycji w ogóle nie otrzymywałem. Skutecznie wepchnięto mnie do szuflady z napisem "łajdak". Mogłem nawet nie czytać podsuwanych mi scenariuszy, z góry wiedziałem, jaką oferuje mi się rolę... kata albo wielokrotnego mordercy. Odrzucałem je. I szlag mnie trafiał.

F: Nie ma pan fizjonomii złoczyńcy.

AF: Bardzo pani dziękuję... Kiedyś rozmawiałem na ten temat z Agnieszką Holland. I ona powiedziała mi z absolutnym przekonaniem: "To przecież proste. Jesteś łysy". Zdziwiłem się. To co, że łysy? Profesor uniwersytetu albo wybitny muzyk nie może być łysy? "Może - odpowiedziała. - Ale żaden producent nie da na to w kinie pieniędzy". No i już wiem, ku swojemu zdziwieniu, że bohater pozytywny musi mieć włosy. Łysi w 95 procentach w całym światowym kinie grają złoczyńców. Wyjątki od tej reguły są bardzo rzadkie. Żaden producent grzebieni na film z łysym, miłym poczciwcem nie da pieniędzy. Sama pani widzi, Henio Talar też łysy...

F: Nie wpadłabym na to. Łysi mężczyźni postrzegani są jako nadzwyczaj inteligentni.

AF: Być może, ale to też najczęściej są inteligentni skurwysyni...

F: Łysi są seksowni! Świętej pamięci Kojak przeplata otwierał listę najseksowniejszych. I mówił o sobie: jestem najpiękniejszy. A Pan mówi tak, jakby uważał się za nieatrakcyjnego dla kobiet...

AF: Ja tak mówię? Nieee... Mylimy teraz dwie rzeczy - ja mówię o postrzeganiu mnie przez filmowców o tym, że facet z moim wyglądem gra czarne charaktery i nie jest postrzegany jako ciekawy obiekt erotyczny.

F: A w rzeczywistości bardzo podoba się kobietom. Błyskawiczny sondaż wśród pań pokazuje, że wolą Ferencego niż klasycznych amantów - niż 190 cm i bujne włosy. Pan nie wie o tym? Nie wierzę...

AF: Mówiłem że nie wiem? Chyba wiem... Przez całe życie częściej miałem poczucie, że się podobam, niż że jestem niezauważany... To oczywiście jest przyjemne, choć dla mojego zawodowego życia nie ma najmniejszo znaczenia. I nie znaczy, że reżyserki-kobiety chcą mnie obsadzać... Obsadziła mnie Agnieszka Holland. I tyle. Bardzo bym chał, by młoda reżyserka Magda Piekorz poszła w jej ślady.

F: Wiem, że jest entuzjastką pana talentu. To wielce prawdopodobne.

AF: Bardzo na to liczę.

F: Zaś kobieta-fotograf która właśnie robi panu zdjęcia, widzi Adama Ferencego jako macho, do którego kleją się piękne, młode kobiety...

AF: Ha, ha... Takie postrzeganie mnie, prywatnie, jest dla mnie ucieszne. Nieźle się bawię. Nie ma jednak nic wspólnego ze mną - Adamem F. Po pierwsze - nie znoszę sesji zdjęciowych. Nie lubię kreowania siebie na potrzeby cudzej wizji. Bo skoro się kreuje, to znaczy, że ja, taki jaki jestem naprawdę, nie mam nic do powiedzenia. A mam. Zwyczajnie ubrany, prawdziwy... Taki mogę się fotografować. A tu obok mnie młodziutkie dziewczyny - pomijam fakt, że chyba młodsze od moich dzieci - a w powietrzu unosi się seks... Pięknie, ale zgrzyta fałszem.

F: Gdyby pan przygotował swoją sesję z kobietami, jak by ona wyglądała?

AF: Przede wszystkim zwolniłbym z planu kobiety. Zostałbym na nim sam.

F: Oooo. Macho by tak nie postąpił... Przyprowadziłby jeszcze parę sztuk...

AF: Na pewno.

F: Ma pan jednak na koncie piękny wątek miłosny. Myślę o "Przesłuchaniu". Choć to znowu czarna owca - porucznik Morawski, ubek. Miłość wydobywa z niego wielkie pokłady czułości, dobra...

AF: To prawda. Mam wciąż przed oczami jedną scenę z tego filmu, choć minęło już ponad 20 lat... Wigilia w więzieniu. Morawski krąży wokół Toni z gałązką świerku, nie potrafi się zachować. Miałby ochotę ją przytulić, pocałować, ale się wstydzi. Miałem wtedy poczucie, że gramy z Krysią Jandą wielką scenę miłosną... Tak to zostało w mojej pamięci... To jedna z niewielu scen, w których mogłem na ekranie okazywać czułość...

F: W tej scenie pański bohater ma chyba wiele z pana ?

AF: Tak. O ile moje wspomnienie tej sceny nie jest zafałszowane, porucznik Morawski był blisko Adama Ferencego. Nawet bardzo blisko.

F: Dlaczego w Polsce aktor musi mieć szufladę ? Są specjaliści od ról dziwaków, mafiosów, od ról charakterystycznych, kochanków... a oceanem za role zagrane wbrew emploi, daje się Oscary.

AF: Ale tam powstaje rocznie 500 filmów, z czego 5 czy 6 jest tak właśnie obsadzonych. Reszta tak jak u nas, leci zgodnie z oczekiwaniami widzów. To w jaki sposób u nas, gdzie tych filmów powstaje rocznie 20, ma się to udać? Moje własne doświadczenia w tym względzie nie są zbyt optymistyczne. Tak sobie zresztą myślę teraz, że zdecydowanie za mało majstruję przy swojej aktorskiej karierze. W ogóle o nią nie zabiegam.

F: To ma pan sporo szczęścia. Gra pan bardzo dużo. To o pana zabiegają.

AF: To prawda. Kiedy koledzy proszą czasem o krótszą próbę, bo spieszą się na kolejny casting, myślę sobie: "Ależ ja im współczuję". Mnie to w ogóle nie dotyczy. Przez 30 lat uprawiania tego zawodu raz, i to na samym początku zawodowej kariery, zdarzyło się, że poszedłem na casting. l w dodatku wygrałem go. Zagrałem w filmie Kazimierza Karabasza "Wędrujący cień", który zresztą w końcu nie ujrzał nigdy światła dziennego. Już nigdy potem na casting nie poszedłem.

F: A w pańskiej filmografii jest 80 ról! I pewnie dwa razy więcej teatralnych premier.

AF: Tyle mniej więcej będzie. Ale też prawie 30 lat na scenie, to szmat czasu. Choć powiem szczerze, jak ktoś mi wydrukował z internetu i policzył ze zagrałem w 80 filmach, postukałem się w czoło. Niemożliwe!

Rozmawiała Justyna Kobus

Na zdjęciu: Adam Ferency.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji