Artykuły

Trochę farsy, trochę melodramatu

To miała być zwykła rozrywkowa sztuka, z którą można ruszyć w objazd po kraju. Dwoje aktorów z Bratysławy: Anna Sziszkova i Vladimir Hajdu zamówili tekst u swego przyjaciela Petra Zelenki, znanego czeskiego scenarzysty i reżysera filmowego. Autor "Guzikowców", "Samotnych" i "Roku diabła" wykonał zamówienie w sposób przewrotny. Postanowił przetłumaczyć angielską farsę Michaela Frayna pt. "Chińczycy", ale zamiast przekładać słowo w słowo komiczne dialogi i sytuacje, rozmontował sztukę na fragmenty i na próbach ułożył z nich nową całość.

Pomysł zaczerpnął z innej farsy Frayna "Czego nie widać", w której widzowie oglądają tę samą sztukę dwukrotnie, z różnych perspektyw. W "Rozkładach jazdy" jest podobnie - oglądamy kawałek farsy "Chińczycy", aby po chwili znaleźć się za kulisami, gdzie wszystko się wali i pali. Problem polega na tym, że z siedmioosobowej obsady "Chińczyków" po kilku latach grania zostało tylko troje wykonawców aktorka, jej były mąż i jej kochanek Borys, którzy muszą na zmianę wcielać się we wszystkie postaci. Na dodatek mąż cierpi na amnezję, a kochanek spóźnia się, co powoduje niezliczone wpadki i nieporozumienia.

Mistrzostwo Zelenki polega na umiejętnym połączeniu w jednym tekście trzech sztuk: pastiszu angielskiej farsy, zwariowanej komedii o aktorach chałturnikach i melodramatu o samotności i potrzebie miłości. Na rozpaczliwe próby uratowania walącego się przedstawienia, które podejmuje aktorka, nakładają się nie mniej rozpaczliwe próby uratowania związku, które podejmuje jej były mąż. Farsę rozsadza od środka psychodrama, śmiejemy się, ale przez łzy. "Rozkłady jazdy" to czeski humor i czeska nostalgia w jednym.

Z tych trzech warstw w warszawskim przedstawieniu najlepiej wyszedł melodramat. Beata Fudalej i Artur Barciś stworzyli postaci głęboko nieszczęśliwych ludzi, którzy są zagubieni w tym samym stopniu w życiu, co na scenie. Chwile, kiedy zrzucają z siebie farsowe role i mówią serio o pragnieniach i uczuciach, należą do najlepszych w przedstawieniu Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej.

Słabo natomiast wypadła warstwa farsowa, przerysowana i mało śmieszna. Zamiast bawić się konwencją farsy, aktorzy desperacko szukali poklasku. Być może wpływ na to miała sama publiczność rozgrzana trwającym w Teatrze na Woli festiwalem komedii, która czekała na typowe gagi. I doczekała się: Fudalej, znana z poważnego repertuaru, pokazała się tutaj od nowej, nieznanej strony. Scena, w której przebrana za hiphopowca udaje, że sika do wazonu, powaliła wszystkich. Również Barciś w roli pijanego Barneya w peruce i spodniach w kratkę wywoływał rechot. Gruby humor przykrył psychologiczne niuanse sztuki, która nie przypadkiem nosi podtytuł "komedia na siedem osób w wykonaniu dwojga nieszczęśliwych aktorów".

Zupełnie nie wypaliła satyra na aktorów chałturników, którzy dorabiają, czytając na stacjach rozkłady jazdy. Ale to akurat nie jest winą wykonawców. Po prostu u nas chałturnicy nie są śmieszni, lecz żałośni. Aktor, który na pięć minut przed przedstawieniem przypomina sobie, w czym w ogóle gra, który będąc na scenie, myślami jest już przy następnej chałturze, dubbingu, reklamie czy serialu; obsada, która po kilku sezonach składa się z samych zastępstw, i przedstawienie, w którym z premierowego kształtu zostały tylko dekoracje - to wszystko jest chleb powszedni polskiego teatru. I naprawdę nie ma się tu z czego śmiać, trzeba raczej płakać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji