Artykuły

A życie przemija

Dwaj najwybitniejsi twórcy teatru rosyjskiego tak pisali do A. Czechowa o "Wiśniowym sadzie": W. E. Meyerhald: "Pańska sztuka jest abstrakcyjna jak symfonia Czajkowskiego. I reżyser powinien uchwycić ją przede wszystkim słuchem. W trzecim akcie na tle głupiego "tupotania" - to "tupotanie" należy właśnie usłyszeć - niespostrzeżenie dla ludzi wchodzi Strach. Wiśniowy sad sprzedany. Tańczą. Sprzedany. Tańczą. I tak do końca".

Z kolei K.S. Stanisławski pisał: "Jest tak harmonijnie skonstruowana, że nie sposób wykreślić z niej nawet jednego słowa. Jestem, być może, nieobiektywny, ale nie dostrzegam w niej żadnej wady. Chyba tylko tę, że wymaga zbyt wielkich i subtelnych aktorów dla wydobycia całego jej piękna".

I jeszcze jedno zdanie Meyerholda o "Wiśniowym sadzie": "Wesołość, w której dają się słyszeć dźwięki śmierci".

Przytaczam te opinie nie bez powodu. Po prostu Janusz Bukowski podjął się niesłychanie ambitnego i trudnego zadania, wystawiając "Wiśniowy sad" na scenie Teatru Polskiego. Ta poetycka komedia, a właściwie tragikomedia, to liryczna opowieść o przemijaniu czasu, życia, a także struktur społecznych, w których, w jakimś momencie ludzie nie są w stanie porozumieć się ze sobą, przejąć się czymkolwiek innym, co nie jest osobnym zmartwieniem, osobistą radością.

W przedstawieniu Bukowskiego ta niemożność porozumienia się, wewnętrzna samotność poszczególnych postaci zdaje się wyzierać nawet silniej, niż tony przemijania życia. Oto Lubow Raniewska, wracająca po latach do domu - posiadłości wiejskiej, niemal w przeddzień poddania jej do licytacji za długi. Zanim się pokaże słyszymy, że to "dobry człowiek". Raniewska - Ewa Wawrzoń ma istotnie wszelkie odruchy "dobrego człowieka", ale przede wszystkim jest rozkojarzona wewnętrznie, powierzchowna, niezdolna do głębszej refleksji, samooceny, wpadająca równie szybko z jednego nastroju w drugi, jak przeskakująca z tematu w temat w rozmowach.

Przyjeżdża Raniewska-Wawrzoń do domu, który od tego momentu wypełnia się ludźmi i bardzo szybko dostrzegamy, że każdy mówi o czym innym, to jest wyłącznie o sobie, nie znajdując ani cienia uwagi nawet dla najbliższych. Rzeczywiście, wszystko wskazuje, że ten dom, życie w nim dobiega końca, jest tak kruche i wątłe, jak więzy między jego mieszkańcami.

Sądzę, że Bukowskiemu udało się w dużym stopniu wywołać ów nastrój sztuki, ów smętek płynący z niewyrażonej, a odczuwalnej zapowiedzi końca. Jednym z najlepszych momentów pod tym względem jest scena pod koniec drugiego aktu, przy rozmowie o zachodzie słońca, w której Trofimow mówi o ludzkości, o Rosji, a kabotyński Gajew wygłasza patetyczną tyradę o cudzie przyrody. Z daleka dobiega nieokreślony dźwięk jakby pękającej struny i wszystkim robi się markotno, ale tylko najmłodsza Ania okazuje się najbardziej wrażliwa i zdaje się najlepiej rozumieć, odgadywać to, co ma nastąpić. Bezpowrotność mijających dni. Tylko w jej oczach pojawiają się łzy, które dopełniają nastrój o jaki chodzi.

W dużym stopniu udało się też reżyserowi i większości aktorom zaprezentować różnorodność, z dużym bogactwem charakterystycznych odcieni, postaci "Wiśniowego sadu". W poszczególnych przypadkach ustrzeżono się przy tym przed przerysowaniem zbyt grubą kreską tego, co ma być śmieszne, pozostając jednak smutne. I tak Raniewska-Wawrzoń na przykład szybko przestaje być śmieszna ze swoim efektownym sposobem bycia, niechęcią do uświadomienia sobie co się dzieje, a w końcu jest niemal tragiczna, chociaż nie budzi dla siebie współczucia.

W ogóle postaci kobiece w tym przedstawieniu wydają się szczególnie udane.

Dużo uznania należy się zwłaszcza dwóm najmłodszym aktorkom: Mirosławie Nyckowskiej w roli Ani i Annie Lenartowicz w roli pokojówki Duniaszy. Ania Nyckowskiej ma na scenie autentyczną świeżość 17-letniej panienki, rozpieszczonej przez otoczenie, opanowanej - jakby najbardziej naturalną dla niej cechą - młodzieńczym egoizmem. Ten egoizm nie pozwala jej zrozumieć istoty sytuacji i czekających ją konsekwencji, a ciekawość życia, które dla Ani dopiero się zaczyna - żałować straconego domu i wiśniowego sadu.

Z równym chyba powodzeniem Anna Lenartowicz tworzy postać głupiej, kochliwej Duniaszy, dziewczyny wiejskiej przekształconej w "delikatną" pokojówkę. Ta Duniasza jest niewymownie śmieszna, kiedy doznaje zawrotu głowy na każdy komplement pod jej adresem, kiedy w czasie schadzki w polu wodzi rozkochanymi oczami po kanalii, jakim jest z natury pokojowiec Jaszka, ale właśnie dlatego jej głupota nie tylko budzi śmiech, lecz współczucie. Śmieszna Duniasza-Lenartowicz jest głupia, ale i bezbronna. Sama nikogo nie skrzywdzi, ale z pewnością nie spotka ją w życiu nic dobrego.

Jest przecież jedna postać w sztuce, która troszczy się przede wszystkim o innych, nie o siebie. To Waria, pasierbica Raniewskiej. Waria Danuty Chudzianki, to chyba najbardziej samotna postać w tym gronie, bo wyzbyta złudzeń o życiu, o swoją przyszłość, jeżeli nie liczyć słabej nadziei, że pewnego dnia oświadczy jej się wreszcie Łopachin. Ta ascetyczna, zamknięta w sobie, jak w skorupie, Waria rzadko tylko pozwala sobie na osobiste wynurzenia, jak wtedy, kiedy spostrzega piękną broszkę u Ani.

Wewnętrzna samotność tych ludzi i niemożność porozumienia się ze sobą najjaskrawiej ujawnia się właśnie w przypadku Wiery i Łopachina. Oboje myślący o sobie, uwikłani jednak w swoje sprawy, skrępowani okolicznościami, nie mogą się zmusić na okazanie choćby gestu, na który drugie czeka. Ona, bo kobieta, on, bo chociaż rozumny, delikatny, jeszcze nie otrząsnął się całkiem ze swojego chłopstwa, z którego dopiero co wyszedł.

Rolę Łopachina wyznaczył dla siebie sam reżyser, Janusz Bukowski. Rolę arcytrudną, bo chodzi o najbardziej złożoną postać. O człowieka, z którego, jak w pierwszych scenach, przebija jeszcze prostactwo mimo nabytej ogłady, opanowanego, a jednocześnie trawionego niepohamowaną ambicją pokazania światu czego jest wart on, syn chłopa pańszczyźnianego, niedawnego poddanego Raniewskich. Sądzę, że Bukowskiemu powiodło się w tej roli jedynie połowicznie. Po prostu w rysunku swojej postaci nie uwiarygodnił w pełni jej chłopskiego rodowodu. Inna sprawa, że pozwala o tym zapomnieć w świetnej scenie, kiedy oznajmia, że to on właśnie jest odtąd właścicielem wiśniowego sadu.

Drugą stronę, życie, które odchodzi, reprezentują jeszcze brat Raniewskiej - Gajew i wiecznie zadłużony ziemianin - Piszczyk. Sądzę, że postaci te zostały bardzo trafnie przekazane przez Jerzego Wąsowicza i Zbigniewa Mamonta. Wąsowicz z wielkim wyczuciem odsłonił nicość swojego Gajewa, postarzałego bon vivanta i ograniczonego kabotyna, pozostawiając mu zaledwie trochę ciepła w ostatnich scenach. Po Sędzim w "Panu Tadeuszu", to kolejna, niezwykle udana rola Wąsowicza w ostatnich miesiącach. Płaszczyk - Mamont, to żałosny zahukany poczciwiec, śmieszny w swoich metodach pożyczania pieniędzy, nie pozbawiony przecież wewnętrznej dobroci i życzliwości dla ludzi. Domyślamy się jednak zaledwie tych cech z niektórych sytuacji, Czym zyskuje nawet Piszczyk pewną sympatię. Kończy się jedno życie, następuje nowe i o tym nowym życiu mówi w "Wiśniowym sadzie" kilka osób. W każdym przypadku jednak mówią o czym innym. Co innego znaczy nowe życie dla Ani, co innego dla Łopachina, który będzie odtąd szybciej pomnażał swój majątek, a jeszcze co innego dla wiecznego studenta - idealisty Trofimowa. Z tym, że Trofimow - Karol Stępkowski, głoszący potrzebę radykalnych zmian społecznych, jest człowiekiem niezdolnym do działania, ą jego poglądy w tym wydaniu zamieniają się w nieszkodliwe komunały.

W najbardziej dosłownym sensie życie naprawdę jednak dla kogoś się skończyło. Dla starego kamerdynera Firsa, który pozostał zapomniany w opuszczonym, zamkniętym domu. Firsa, niemal zgrzybiałego staruszka, przywiązanego jak najwierniejszy pies do "swojego państwa", zagrał Antoni Szubarczyk, jako niezwykle rodzajową, przykuwającą uwagę postać. Jego Firs ma istotny udział w tworzeniu nastroju, o jaki chodziło Czechowowi.

Z pozostałych postaci na uwagę zasługują Ryszard Zieliński, jako zwiadowca stacji, Marek Prałat, jako udanie najbardziej antypatyczna postać płaskiego, bezczelnego lokaja Jaszki, Anna Kotzeniecka, jako była cyrkówka Szarlotta, Andrzej Wichrowski, jako uduchowiony kancelista Jepichodow, a wreszcie Aleksander Gierczak jako Przechodzień.

Jak widać wiele dobrego można powiedzieć o wykonawcach, a mimo to całe przedstawienie stwarza wrażenie jakby było w niektórych miejscach niedostrojone. W jakich miejscach - trudno powiedzieć. Może mają rację ci, którzy twierdzą, że wystarczy u Czechowa jedną nutę sfałszować, aby wiele popsuć. Jeżeli jednak nie jest to przedstawienie pełnym sukcesem Teatru Polskiego i osobiście Janusza Bukowskiego, to tym bardziej nie jest też porażką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji