Artykuły

Gdybym był greckim bogiem, pielęgnowałbym moje lenistwo

- Dla samorządowców "Słowak" to niezatapialny pancernik, a "Orzech" zawsze sobie poradzi. Taka opinia podczas przyznawania kolejnej dotacji nie jest dla teatru korzystna, ale dla mnie jest to niewątpliwie komplement - mówi KRZYSZTOF ORZECHOWSKI, dyrektor Teatru Słowackiego w Krakowie, w przeddzień 40-lecia pracy artystycznej.

Z Krzysztofem Orzechowskim, dyrektorem Teatru im. J. Słowackiego, który 3 października po spektaklu "O rozkoszy" będzie obchodził jubileusz 40-lecia pracy, rozmawia Magda Huzarska-Szumiec.

Co by Pan na to powiedział, gdyby ktoś zaproponował Panu przeniesienie się na antyczny Parnas? Słońce świeci, wietrzyk przyjemnie pieści skórę, a Pan leży sobie na chmurce i popija ambrozję.

- To miła wizja, szczególnie, że bogowie mieli bardzo ludzkie skłonności, na przykład częste kontakty z Ziemiankami.

Dwa lata temu widziałam Pana na scenie w roli boga i rzeczywiście całkiem dobrze się Pan w niej czuł.

- Tylko, że to był bóg sceniczny. To jednak trochę inna kategoria boskości.

A czy dyrektor w teatrze jest bogiem?

- Tak się niektórym wydaje. Ale dyrektor niewiele może w zderzeniu z głupimi przepisami, brakiem pieniędzy czy pomysłami urynkowienia kultury. Musi też umieć powstrzymać swoje ego, ograniczyć zapędy wodzowskie, kiedy chce pozyskać do pracy ciekawych reżyserów, którzy "mogą, ale nie muszą", jeśli nie spełni się ich oczekiwań. Ale założę się, że teraz zapyta mnie pani - "To co pan tu właściwie robi?".

To co Pan tu właściwie robi?

- Od szeregu lat dbam o to, aby ten ogromny teatr pięknie wyglądał, sprawnie funkcjonował i przynosił radość widzom. I niezmiennie cieszę się ze swojej pracy.

To z tego wynika, że jest Pan jednak pracowity.

- Czasami chciałbym być leniwy! Ale mój problem polega na tym, że poczucie obowiązku bywa u mnie silniejsze, niż gen lenistwa. Gdybym był greckim bogiem, to bez wątpienia pielęgnowałbym tę ostatnią skłonność i nic bym nie robił.

Pewnie, zdając na wydział aktorski, myślał Pan, że dzięki temu nie będzie się Pan przepracowywał.

- 0 wyborze studiów zdecydowało akurat coś innego. Aktorstwo było dla mnie rodzajem ucieczki i potrzebą udowodnienia czegoś sobie i swojej rodzinie.

I dlatego wsiadł Pan do pociągu i przyjechał studiować do Krakowa?

- To było bardziej skomplikowane. Nie dostałem się za pierwszym razem do szkoły teatralnej w Warszawie. Dlatego zacząłem studiować historię na Uniwersytecie Warszawskim. Po roku wykradłem z dziekanatu świadectwo maturalne i pojechałem z nim do Krakowa. No i tu dostałem się bez problemu, i to z jedną z wyższych lokat.

W tamtych czasach, żeby zacząć grać w teatrze, często trzeba było odsiedzieć swoje na ławce rezerwowych.

- Ja nie siedziałem. Po szkole wróciłem do Warszawy. Zaangażowałem się do Teatru Komedia, w którym działo się wtedy wiele fajnych rzeczy. Dzięki zagranej w tym teatrze tytułowej roli w "Błękitnym potworze" Gozziego trafiłem do Teatru Dramatycznego.

Kto Pana wypatrzył?

- Gustaw Holoubek z Magdą Zawadzką przyszli kiedyś na przedstawienie, zaproszeni przez reżysera. To mnie ośmieliło, zapukałem do gabinetu Holoubka. Zostałem przyjęty do teatru i spędziłem na tej scenie wiele lat. W Dramatycznym grywałem sporo, ale już nie tak eksponowane role. Tam była ogromna konkurencja.

To dlatego zdecydował się Pan zdawać na reżyserię?

- Na pewno nie z poczucia niedowartościowania. Doszedłem do wniosku, że ja nie mam duszy aktora. Jestem zbyt krytyczny w stosunku do siebie i tego, co robię. Uruchamia mi się często światełko paraliżującej samokontroli, a ono jest wrogiem jakiejkolwiek kreacji. Bo aktorstwo to jest trochę jak zabawa dziecka: trzeba się w którymś momencie zatracić. Dlatego pomyślałem sobie, że więcej zdziałam jako reżyser, lepiej wykorzystam to wszystko, czego zdążyłem się już o teatrze nauczyć. Lata spędzone w Dramatycznym to był wspaniały teatralny uniwersytet!

Reżyserował Pan dużo, nie tylko w Warszawie, ale i w całej Polsce.

- A jednak miałem pecha, bo należę do tzw. "pokolenia straconego", jak to ktoś kiedyś nazwał, czyli pokolenia reżyserów, których debiut przypadł na okres stanu wojennego. Myśmy byli wychowani na teatrze aluzyjnym, a on właśnie runął. Trudno nam było w nowej rzeczywistości znaleźć pomysł na teatr. Ja i tak byłem w niezłej sytuacji, bo bardzo dużo reżyserowałem. Miałem dobry warsztat, potrafiłem doprowadzić spektakl do premiery, zakończyć próby w uzgodnionym terminie, a to będzie się zawsze liczyło, niezależnie od okoliczności, kolejnych mód czy trendów.

Potrzebował Pana na pewno krakowski teatr, bo wrócił Pan pod Wawel. Ale mam wrażenie, że duży wpływ na Pana przeprowadzkę miała Anna Dymna.

- Anię poznałem jeszcze w szkole teatralnej. Ona studiowała parę lat niżej. To chyba oczywiste, że już wtedy się w niej kochałem.

Nic oryginalnego, kochało się w niej jeśli nie trzy czwarte, to pół Polski.

- Ale to dopiero za chwilę, po jej pierwszych filmach. Między nami już w szkole nawiązała się nić sympatii. Potem nasze drogi rozeszły się na wiele lat. Kiedy byłem już mężczyzną po przejściach, zjawiłem się w "Piwnicy" Starego Teatru, gdzie ona grała. Po spektaklu podszedłem do niej, ale kompletnie mnie nie pamiętała.

Jak Pana męskie ego to przełknęło?

- No przełknęło, a co miało zrobić?

Co jest dla Pana ważniejsze, teatr czy dom?

- To jest trudne pytanie. Na ogół oczekiwana odpowiedź brzmi, że dom. Ale mógłbym przewrotnie powiedzieć, że ponieważ dom jest jakoś tam ustawiony, a teatr kompletnie nieprzewidywalny, to może teatr jest teraz ważniejszy? Ania też mogłaby odpowiedzieć, że ważniejsze są dla niej teatr i fundacja, bo nigdy nie wiadomo, jakie wyzwania przed nią postawią. A w domu, jak zawsze, koty nakarmione, nalewki w słojach nabierają mocy, ogród kwitnący... Ale przecież samo się to nie zrobiło, więc może dom jest jednak ważniejszy? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pani pytanie.

Od dłuższego czasu teatr jest dla Pana ważny już nie jako dla reżysera, ale dyrektora. Dlaczego w pewnym momencie stanął Pan do konkursu na dyrektora Bagateli?

- To była kolejna próba osiągnięcia czegoś więcej w ukochanym zawodzie. Jako reżyser miałem z czego żyć, ale coraz trudniej mi było twórczo zaistnieć wobec wszystkich modnych postów: post-dramatyzmu, post-modernizmu itp. Czułem na plecach oddech młodego pokolenia, które, co oczywiste, miało pomysł na nowe czasy. Pomyślałem sobie wtedy, że moja wiedza może się teatrowi przydać w inny sposób, że w końcu za coś trzeba wziąć kompleksową odpowiedzialność. Bagatela była wtedy na zakręcie. To był taki teatr dla szkół, w którym prawie nie grało się wieczorami. Za mojej dyrekcji zaczęły powstawać tam poważniejsze spektakle, takie jak nagradzany "Kosmos" Śmigasiewicza czy "Miesiąc na wsi" Barbary Sass. Rozpoczęło się wielkie przemeblowanie Bagateli, programowe i budowlane.

No, ale po dwóch latach zostawił Pan Bagatelę i objął dyrekcję Teatru Słowackiego.

- Bagatela była już wtedy rozhulana, zyskała jako teatr pewną rangę. Zobaczyłem siebie, jak siedzę w kawiarnianym ogródku, najlepiej na A-B, odkłaniam się czcigodnym krakowianom i popijam... ambrozję, rozkoszując się sukcesem. To stanowczo mi nie wystarczało. Propozycję objęcia Teatru Słowackiego potraktowałem jako najważniejsze życiowe wyzwanie. Dzisiaj jestem jednym z najdłużej urzędujących dyrektorów w całej historii tego teatru, bo trwa to już 11 lat. I nie żałuję swojej decyzji - tu pracują wspaniali ludzie. Ale na razie, póki jeszcze jestem dyrektorem, wolałbym się na ten temat nie wypowiadać. Na podsumowania przyjdzie czas, choć taka kalkulacja jest być może zbyt optymistyczna, bo pamięć ludzka jest zawodna i za chwilę mało kto będzie pamiętał czasy, kiedy w budynku na placu Św. Ducha pustawa widownia była bardziej podatna na przeciągi, a w piwnicach po każdym deszczu płynęły strumienie wody.

Jakie cechy charakteru trzeba mieć, żeby prowadzić teatr w czasach kryzysu?

- Dokładnie takie, jakich ja nie mam. Trzeba być typem zimnym i wyrachowanym, a nie impetykiem i wrażliwcem. A jednak myślę, że emocje, które ja w to wkładam, i które pewnie skracają mi życie, są potrzebne tej instytucji.

To pewnie Urząd Marszałkowski, któremu teatr podlega, ma trudny orzech do zgryzienia.

- Wbrew pozorom nie, bo przez ostatnie 10 lat władze nie miały z tym teatrem żadnego większego problemu. Dla samorządowców "Słowak" to niezatapialny pancernik, a "Orzech" zawsze sobie poradzi. Taka opinia podczas przyznawania kolejnej dotacji nie jest dla teatru korzystna, ale dla mnie jest to niewątpliwie komplement.

No to już wiem, jak powinny wyglądać obchody Pana jubileuszu. Na scenę wpływa taki ogromny pancernik, a Pan na mostku kapitańskim, wygodnie rozparty, popija ambrozję.

- Pomyślę o tym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji