Artykuły

Powiśle

Gdy Węgrzyn był w dobrym humorze, pokazywał mi następującą pantomimę: na Dynasy wjeżdża kolarz, zauważa na trybunach swoją dziewczynę, macha do niej - ta chwila dekoncentracji wystarcza, aby od bandy wyprzedził go konkurent Przedwczesny triumf, zagrożenie zwycięstwa, wreszcie klęska były odegrane z precyzją "Króla Edypa". Wspaniały spektakl dla mnie jednego - wspomina Andrzej Łapicki w Rzeczpospolitej.

Z zakrętu Dobrej wpadały pierwsze rowery wyścigu Berlin - Warszawa. Cóż za radość - prowadził Kiełbasa. Kładli się w zakręt, przyspieszając przed bliskim już finiszem na Dynasach. Widok z balkonu miałem przedni. Na pierwszym planie wielkie kwitnące grusze, dalej czerwony budynek z żeliwnym napisem cyrylicą "BANIA" - to jeszcze carska łaźnia. Wyżej wprzesmyku domów widać było Wisłę, parostatki pływające na Bielany, galary z jabłkami i barki pełne piasku jak u Gierymskiego.

Dynasy to słynny tor kolarski. Józef Węgrzyn, z którym miałem zaszczyt dzielić garderobę, miał niepospolite zdolności mimiczne. Wbrew pozorom te dwa fakty się łączą. Gdy Węgrzyn był w dobrym humorze, pokazywał mi następującą pantomimę: na Dynasy wjeżdża kolarz, zauważa na trybunach swoją dziewczynę, macha do niej - ta chwila dekoncentracji wystarcza, aby od bandy wyprzedził go konkurent. Przedwczesny triumf, zagrożenie zwycięstwa, wreszcie klęska były odegrane z precyzją "Króla Edypa". Wspaniały spektakl dla mnie jednego. Przy tym finisz mistrz odgrywał stojąco, kolebiąc się na wyimaginowanych pedałach. Marcel Marceau mógłby mu buty czyścić.

A tu Kiełbasa wchodzi w zakręt. Z baru Pod Retmanem wypadają okrwawione zwłoki nieszczęsnego kibica. Głowa rozwalona butelką, krew sika. Słychać sygnał karetki. Niedziela nad Wisłą.

Dynasy miały też związek z łyżwiarstwem, a nawet z teatrem. Towarzystwo Cyklistów organizowało tam konkursy łyżwiarskie, na których młodzi i szczęśliwi posiadacze figurówek zdobywali medale. Kontakt z teatrem (Polskim) był raczej utylitarny - do ostatnich lat mieściły się w ocalałych fragmentach rotundy na Dynasach magazyny dekoracji.

Tadzio Fijewski "uważał mnie", bo sam był z Powiśla. To on zaprowadził mnie do kina. Nazwał je "kinem nędza", wstęp 5 groszy. Seans trwał pół godziny. Składał się z posklejanych byle jak, bez sensu, kawałków taśm. Ale się ruszało.

Dalej w prawo, patrząc z mojego balkonu, był wielki targ na Mariensztacie. "Tutaj za pół darmo wiatr od Wisły macie" - jak śpiewa mój uczeń Jerzy Połomski. Było tam wszystko - karpie, zające, buty, zegarki. Słynne i osławione miejsce. W rynsztokach, w wodzie z mydlinami pływały łódki z papieru. Młodzież biegała na bosaka. Graliśmy w piłkę, ja jeden miałem buty.

Od czasów "Lalki" nic się nie zmieniło. Przy ulicy Kruczkowskiego stoi jeszcze ostatnia latarnia gazowa - taka sama, o jaką oparł się Rzecki po wyjściu z teatru i spytał samego siebie: "Do diabła, czyżbym się upił?... [ Ba! siedem kufli...". Kolejne zdanie też nie straciło na aktualności: "Wrócił do domu, starając się iść jak najprościej, i teraz dopiero przekonał się, że warszawskie chodniki są nadzwyczaj nie- i równe".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji